W internecie bardzo łatwo zaciera się granica między twórcą a odbiorcą. Obniżona zostaje bariera wejścia – nie potrzebujemy legitymacji prasowej czy dostępu do przychylności opiniotwórczej redakcji, aby wygłosić swoje przesłanie. Poza oczywistymi zaletami, ma to swoje ciemne strony – obniżają się bowiem minimalne standardy rzetelności podawanych informacji, a przedstawiciele tego segmentu mediów zyskują coraz większy wpływ na opinię publiczną.

Przy odbieraniu przekazów medialnych bardzo ważne jest wykształcenie zmysłu krytycznego. Przydatna jest znajomość technik stosowanych przez dziennikarzy oraz przykładów manipulacji w konkretnych przypadkach. Podobne standardy należy stosować wobec treści znalezionych w sieci. Przykładem mogą być wzbudzające ostatnio wielkie kontrowersje informacje dotyczące islamu i uchodźców. Szczególnym ich rodzajem są pełne merytorycznych błędów źródła „z pierwszej ręki”. Dostrzeżenie fałszywości tego powszechnego w internecie przekazu nie jest też kwestią „lewicowości” czy „prawicowości” – co pokazują relacje osób, które ciężko podejrzewać o przesadną sympatię dla liberalnych postulatów.

Zabijanie posłańca

Zespół HejtStopu doświadczył niedawno efektów wypuszczenia do internetu fałszywej informacji na temat swojej działalności. Stanowi ona przejaw strategii radzenia sobie z dysonansem poznawczym, która nazywana jest „zabijaniem posłańca”. Sposobem na zdyskredytowanie HejtStopu miało być ogłoszenie rzekomego spreparowania islamofobicznych napisów znajdujących się 10 września (wykrytych w godzinach porannych, usuniętych w godzinach popołudniowych) na stacji metra Wilanowska.

„Odkrycie” dokonane przez jednego z internautów wywołało prawdziwą lawinę komentarzy. Do weryfikowania informacji przystąpił od razu dziennikarz gazety „Metro”, który dzień po usunięciu napisu opisał cały incydent. Strona HejtStopu została dosłownie zasypana oskarżeniami. Spróbujmy dokonać rekonstrukcji wysuniętych przez autora oskarżeń.

Użytkownik serwisu Wykop.pl wrzucił zdjęcia umieszczone na stronie HejtStopu oraz wykonane przez siebie dwa tygodnie po usunięciu napisów. Dołączył również powiększenie zdjęcia jednego z napisów z komentarzem sugerującym, iż piksele są „za równe”, jak również widać na nim „jaśniejsze cienie na obwódce – typowe dla konwersji graficznej”. Trudno nazwać te sugestie poważną analizą, ale mimo to temat został błyskawicznie podchwycony przez internautów.

Po paru godzinach ze swoich ustaleń zaczął wycofywać się sam autor – pojawiły się bowiem, wykonane niezależnie od siebie inne zdjęcia obraźliwych napisów. Sprostowanie opublikował również autor najczęściej udostępnianego tweeta z fałszywymi oskarżeniami. Co znamienne – o ile tweet z oskarżeniami udostępniony został 146 razy, to sprostowanie zostało przekazane dalej jedynie przez trzy osoby. Pokazuje to, jak niewielkie jest znaczenie publikowania sprostowań w sytuacji, kiedy ruszyła już została fala oskarżeń.

Historia zaczęła zatem żyć własnym życiem – fałszywą informację powielił również tygodnik „Do Rzeczy. Niektóre osoby, mimo uznania fałszywości wysuwanych zarzutów, zaczęły tworzyć kolejne teorie spiskowe – ich zdaniem napis miał stanowić prowokację nastawioną na stworzenie materiału pod artykuł. Darowaliśmy już sobie obalanie tej tezy, mimo istnienia przekonujących dowodów. W tym miejscu wystarczy powiedzieć, że naprawdę nie potrzebowaliśmy „tworzyć” napisów do materiału prasowego na temat nienawiści w przestrzeni publicznej – w samej Warszawie znajduje się nadal kilkadziesiąt „mocniejszych” tekstów, np. agresywnych haseł antysemickich, nawołujących wprost do mordowania Żydów.

Znalezienie się pod ostrzałem fałszywych oskarżeń to wątpliwa przyjemność. Może to spotkać dosłownie każdą osobę i inicjatywę. Jestem przekonany, że ślady po tych oskarżeniach będą towarzyszyć HejtStopowi przez lata. A cały mechanizm była w stanie uruchomić jedna osoba, która nie potrafiła nawet przygotować rzetelnego materiału, zaś ze swoich ustaleń bardzo szybko się wycofała.

Wtórny analfabetyzm

Od osób czerpiących wiedzę z tego typu źródeł możemy często usłyszeć, że należy „myśleć niezależnie” – co w opinii tych osób odznacza odrzucanie „mainstreamowych” źródeł informacji i czerpanie wiedzy jedynie z „wiarygodnych” źródeł. Problem w tym, że ta postawa często łączy się z bezrefleksyjnym powielaniem informacji znalezionych na „właściwych” portalach. Brak umiejętności weryfikowania informacji znalezionych w internecie można uznać za przejaw analfabetyzmu wtórnego – niestety, cały czas jest to problem nienależycie w naszym kraju rozpoznany.

Tymczasem jest on poważny. Badania przeprowadzone w 2013 r. przez amerykański ośrodek Public Policy Polling, a dotyczące rozmaitych teorii spiskowych, przyniosły alarmujące wyniki. Szczególną popularnością wśród respondentów cieszyło się przekonanie o tym, że globalne ocieplenie jest mitem, szczepionki mogą wywołać autyzm, tajemnicze siły dążą do zaprowadzenia Nowego Światowego Porządku za pośrednictwem sygnałów podprogowych rząd manipuluje umysłami obywateli, a Barack Obama jest Antychrystem. Swoich zwolenników zyskały tezy o sfałszowaniu lądowania Neila Armstronga na Księżycu, dystrybuowanie szkodliwych dla zdrowia substancji za pośrednictwem fluoru dodawanego do wody z sieci wodociągowej, kontrolowania świata przez reptillian czy rozpylania szkodliwych substancji za pośrednictwem smug kondensacyjnych.

Zwolennicy tych teorii – jak i różnych mniejszych manipulacji – zyskali w internecie poważnego sprzymierzeńca. Ułatwia on dotarcie z zaprezentowanym atrakcyjnie przekazem do osób o niewyrobionych poglądach, jak również uwiarygodnianie swoich postulatów przez udział w dyskusjach w „mainstreamowych” forach wymiany dyskusji – np. na profilach opiniotwórczych magazynów.

Ludzie – szczególnie młodzi – będą podatni na umieszczane w internecie manipulacje i źródła wątpliwej jakości tak długo, jak w ramach edukacji szkolnej nie zajmiemy się na poważnie edukacją medialną. Nie musi być to nowy przedmiot – wystarczy we właściwy sposób wdrożyć odpowiednie zagadnienia w ramach już istniejących przedmiotów. Na lekcjach informatyki naprawdę nie musimy przeznaczać całych godzin na naukę obsługi przeglądarki internetowej. O wiele cenniejsza będzie nauka weryfikowania informacji znalezionych na popularnych wśród młodzieży stronach. Aktualnie umiejętność weryfikowania informacji sprowadza się do umiejętności odróżniania faktu od opinii w materiale prasowym – jest to kompetencja fakultatywna dla osób zdających maturę z wiedzy o społeczeństwie. Tymczasem od tego typu ćwiczeń należałoby rozpoczynać już we wczesnym wieku naukę korzystania z dostępnych źródeł informacji.

Problem podatności na nierzetelne informacje udostępniane w internecie nie sprowadza się jedynie do zagrożenia dla czyjegoś wizerunku. Niszowe strony internetowe zyskują kredyt bezwarunkowego zaufania, na jaki nie zasługują żadne media – tym bardziej takie, w których niesprawdzoną i niewiarygodną informację może opublikować dosłownie każdy.

Kryzys uchodźczy pokazał, jak łatwo przy użyciu wyrywkowych informacji wpływać na nastroje społeczne. Tłumy manifestujące na antyimigranckich pikietach to w znacznej części osoby, które zobaczyły w internecie sensacyjne nagrania zaprawione garściami antyimigranckiej publicystyki.

W epoce wiary w „koniec historii” mogliśmy wierzyć, że rozwój technologii ograniczy powstawanie kolejnych wersji legend o mordzie rytualnym i „Protokołach Mędrców Syjonu” – rzeczywistość pokazuje, jak bardzo mylna była to opinia. Nadmiar źródeł informacji może być tak samo niebezpieczny, jak ich brak. Dysponujemy możliwościami ograniczania tego problemu – nie jest to oczywiście cenzurowanie internetu, ale uczenie właściwego korzystania z jego zasobów.