Czekam na rysunek jednego z czołowych polskich rysowników, na którym mały Jasio na pytanie, kim zostanie, jak dorośnie, odpowiada: „Ginekologiem. Wtedy nie będę musiał pracować, bo nie pozwala mi klauzula sumienia”. Wydaje mi się bardzo znamienne, że o prawo do powoływania się na klauzulę sumienia walczą przedstawiciele zawodu, który przede wszystkim ma służyć, a nie szkodzić, pacjentowi. A może mylę się, może lekarze służą pacjentom, ale właśnie ze względu na klauzulę nie muszą służyć wszystkim. Na przykład kobietom.

Trudno oprzeć się przecież wrażeniu, że to w prawo kobiet do wolności, do decydowania o swoim ciele, uderza decyzja Trybunału. Tak jak uderza w nie klauzula sumienia. Jakby w obliczu zbliżających się wyborów i potencjalnej zmiany władzy zapanowała zmowa milczenia, na której chcą skorzystać wszyscy walczący o zachowanie stanowisk, a która wymaga złożenia ofiary, tu akurat losu kobiet.

Kobiety w Polsce w roli kozła ofiarnego występują od 1993 r., czyli od wprowadzenia restrykcyjnej, a i tak nieprzestrzeganej przez wykonawców prawa i lekarzy, ustawy aborcyjnej, która jedynie w trzech przypadkach przewiduje legalne usunięcie ciąży. W chwili wprowadzenia ustawy w życie w Polsce zaczęło kwitnąć podziemie aborcyjne, niemal jednocześnie rozwinęła się także turystyka aborcyjna, bo lekarze w słowackich czy niemieckich klinikach nie mają, jak się okazuje, sumienia.

Niestety, nie każdą kobietę, która odmawia przyjęcia etykietki Matki-Polki, stać na to, by skorzystać z usług podziemia, prywatnego gabinetu pana ginekologa – który w państwowym szpitalu odwołuje się do klauzuli, ale w swoim gabinecie już niekoniecznie – czy z wycieczki w celach aborcyjnych. Te, których na te luksusy nie stać, radzą sobie po swojemu, ryzykując życiem i zdrowiem, a ostatecznie zasilając niechcianym potomkiem szeregi domów dziecka czy rodzin zastępczych.

O losie kobiet, którym sumienie nie pozwoliło pomóc, głośno się nie mówi, i pewnie też się nie myśli, a one same rzadko mają w sobie siłę i determinację, żeby sprawę nagłośnić. Bo i kobiety przywykły do tego, że od lat są traktowane jako obywatelki drugiej kategorii – za ich pracę jako matek czy opiekunek osób starszych przecież się nie płaci, za ich los kobiet pracujących na dwóch etatach (zawodowym i domowym) odpowiadają tylko one, ku ich roszczeniom o lepsze życie nikt się nie zwraca, a zachwycony Kościół nakazuje jedynie, wzorem Maryi, dźwigać swój krzyż.

Gdyby spojrzeć na sytuację obiektywnie, przewidując konsekwencje decyzji Trybunału Konstytucyjnego – odmowę przepisywania antykoncepcji, sprzedaży pigułek „dzień po” w aptekach czy zgody na badania prenatalne – można dojść do wniosku, że w Polsce łamane są prawa człowieka. Dotyczy to bardzo konkretnej grupy – kobiet w tzw. wieku reprodukcyjnym. A ponieważ o ich życiu decyduje silnie powiązany układ: lekarze – Kościół katolicki – politycy, nie mają one szans w walce o swoje prawa we własnym kraju. Czy taka sytuacja powinna mieć miejsce w Unii Europejskiej? Czy powinny na nią zareagować międzynarodowe instytucje i trybunały obrony praw człowieka?

Za chwilę na polskim rynku ukaże się książka uznanej amerykańskiej feministki i eseistki Kathy Pollitt, pt. „Pro. Odzyskajmy prawo do aborcji”. Pojawia się w niej kilka mocnych, dających do myślenia zdań, jak na przykład to ze wstępu, które idealnie odnosi się do sytuacji, w jakiej znajdują się polskie kobiety: „Można by pomyśleć, że ludzie, którzy zawsze sprzeciwiali się niezależności kobiet i ich pełnemu uczestnictwu w społeczeństwie, ciągle sobie nie odpuścili. Nie mogą całkowicie cofnąć emancypacji kobiet, ale mogą użyć ich ciał, aby utrzymać nad kobietami nadzór i kontrolę”. Bo, jak dodaje dalej, Pollitt: „Po prostu trudno sobie wyobrazić, żeby kobiety nie były niczyją własnością”.

A przecież o kontrolę tu chodzi, o możliwość utrzymania pieczy nad częścią społeczeństwa. W czasach społeczeństwa silnie patriarchalnego nie było z kontrolą problemu. Teraz kobiety mają swobodny dostęp do edukacji, kariery zawodowej, polityki. Ale na szczęście pozostało jedno pole, na którym wciąż może odbywać się walka o ich niezależność. To pole to ich ciało.

W końcowym rozdziale, w którym Pollitt porównuje politykę wobec kobiet prowadzoną w Stanach Zjednoczonych i Polsce, pisze, że w obu krajach większość społeczeństwa popiera legalną aborcję i dostęp do antykoncepcji. To partie polityczne pogrywają prawem kobiet do decydowania o sobie w imię zdobywania głosów wyborców, tworzenia koalicji, przegrupowań politycznych i zmiany układów sił. „W Polsce politycy popierający wstąpienie do Unii Europejskiej przehandlowali prawa aborcyjne za poparcie Kościoła katolickiego” – pisze Pollitt. I zwraca uwagę, że mimo ograniczonych możliwości decydowania o swoim ciele, Polki wciąż po cichu walczą.

Z jakichś, niezrozumiałych dla Kościoła i zaniepokojonych polityków powodów, współczynnik dzietności w Polsce wynosi 1,33 (dane za Pollitt z 2014 r.) i jest jednym z najniższych w Unii i na świecie. Tak jakby Polki bez oficjalnego jednoczenia się, bez zbierania głosów i tworzenia frontów politycznych zdecydowały się na niemy opór, którego nie dotyczą i nie podkopią żadne klauzule sumienia. Na opór niewrażliwy na wezwania do rodzenia dzieci i na zachęty ze strony polityków obiecujących więcej żłobków i 500 zł na każde dziecko.

Ten niemy opór pokazuje, że kobiety jeszcze panują nad swoim ciałem. Choć odmawia się im prawa wyboru, opieki i swobód, w wąsko zakrojonych ramach mogą zgodzić się na narzucenie sobie ograniczeń, dzięki którym nie tracą możliwości wyboru życia takiego, jakim chcą go przeżyć. I myślę, że rezultatów tego oporu nie przewidział ani Kościół, ani politycy.