Pamiętam, że kiedyś naprawdę to czułam. Miałam przekonanie, że z oddania przeze mnie głosu coś bardzo istotnego wynika. Przy urnie wyborczej przypominałam sobie zawsze wybory z 4 czerwca 1989 r., wielkie wzruszenie moich rodziców i radość po ogłoszeniu wyników. Chociaż trudno to sobie wyobrazić, Polacy cieszyli się wtedy bardziej niż po ostatnim meczu z Irlandią. Jednak w ciągu tych 25 lat od zmiany ustroju zaszła nieodwracalna zmiana i nie wydaje mi się, żeby była ona czysto subiektywna.
Na uwagę zasługują przede wszystkim dane dotyczące frekwencji wyborczej, która (o ile jakiś poważny niepokój jej nie podniesie, jak to było w 2007 r.) jest niska i cały czas spada. Być może jest to efekt widocznego w rozmowach prywatnych i publicznych debatach rosnącego poczucia braku wpływu. Coraz więcej osób ma wrażenie, że to, czy i na kogo oddadzą głosy, tak naprawdę nie ma znaczenia.
Bieżąca kampania wyborcza doprowadziła do polaryzacji stanowisk – z jednej strony Platforma Obywatelska, która tak skutecznie przedstawiała się jako opozycja wobec opozycji, że utraciła tożsamość. Nie jest partią, na którą można byłoby głosować „za”, ze względu na jej program. Pozytywną wersję liberalnej PO stara się tworzyć – i wydaje się, że robi to z powodzeniem – .Nowoczesna. Z drugiej zaś strony mamy PiS i Zjednoczoną Prawicę, lansujące postulaty często reklamowane jako oparte na tzw. zdrowym rozsądku Polaków. Zawsze bardzo mnie niepokoi używanie kategorii „zdrowia” czy „normalności” w kontekście pozamedycznym, ponieważ przeważnie są to pojęcia służące wykluczaniu tych, którzy nie są „normalni” (czyli „nasi”, „heteroseksualni”, „katoliccy”, „żyjący w tradycyjnych rodzinach” itd.). Zresztą Jarosław Kaczyński podczas wieców wyborczych nieraz już wspominał o tych, którzy „sami się ze wspólnoty wykluczyli”.
Oprócz prawicy jest też lewica, która również, mimo wstępnych niesnasek i animozji, zjednoczyła się i balansuje na krawędzi progu wyborczego. Problem z takimi koalicjami w polskim systemie wyborczym polega na tym, że choć mają niekiedy wspaniałych kandydatów, na których mogłabym oddać głos, to często – jako osoby młode – znajdują się oni na odległych miejscach list wyborczych. A na tych z pierwszych miejsc głosować nie mam ochoty.
Myślę, że swoje poczucie wpływu i doniosłości uczestnictwa w wyborach można odbudować tylko wtedy, kiedy wreszcie przestanie się wierzyć w tzw. mniejsze zło. | Katarzyna Kasia
Wedle sondaży przewaga Prawa i Sprawiedliwości jest znaczna. Po wyborach pewnie to właśnie ta partia będzie formować rząd, najprawdopodobniej jednak koalicyjny. Jest całe mnóstwo powodów, dla których budzi to we mnie obawy. Część z nich zapewne przemaszeruje ulicami Warszawy 11 listopada. A pochód ich będzie triumfalny i już boję się myśleć o tym, czym zastąpią „Tęczę”, którą usunięto z pl. Zbawiciela.
Wbrew szumnym zapowiedziom niektórych kandydatów nie sądzę też, aby te wybory były szansą na zmianę pokoleniową w polskiej polityce. Na pierwszych miejscach list królują dobrze nam znane – niekoniecznie od najlepszej strony – nazwiska, a młodzi „poupychani” są gdzieś dalej. Wyjątkiem jest partia, która cała jest młoda, czyli Razem, ale obawiam się, że zanim wejdą do parlamentu, zdążą się zestarzeć, chociaż z całego serca najlepiej im życzę.
I tu jest właśnie pies pogrzebany – podstawowym niepokojem towarzyszącym wielu osobom jest obawa o to, że zmarnują swój głos, oddając go na ugrupowanie niemające realnej szansy na wejście do parlamentu. Myślę, że swoje poczucie wpływu i doniosłości uczestnictwa w wyborach można odbudować tylko wtedy, kiedy wreszcie przestanie się wierzyć w tzw. mniejsze zło.