Jak bardzo trudno jest zadebiutować na rynku książki, wiedzą chyba tylko ci, którzy choć raz w życiu próbowali wydać swoją powieść, zbiór esejów lub tomik wierszy w jednym ze znanych wydawnictw. Wiedzą o tym również sami wydawcy. Każdy z nich chciałby mieć na koncie zdolnego debiutanta, który kolejnymi książkami potrafiłby udowodnić swój pisarski geniusz. Wydanie debiutu jest jednak zawsze obarczone ogromnym ryzykiem. Stąd olbrzymia nieufność edytorów do nowych nazwisk na literackiej giełdzie. Zanim maszynopis debiutanckiej powieści Michela Houellebecqa „Poszerzenie pola walki” trafił do małej oficyny Maurice’a Nadeau, zdążył obiec niejedno paryskie wydawnictwo.
Pozostaje się zatem tylko cieszyć, że organizatorzy i partnerzy krakowskiego Festiwalu Conrada postanowili ufundować nagrodę dla najlepszego debiutu literackiego. Kto dostanie ją w tym roku? Szacowne jury będzie miało twardy orzech do zgryzienia. Pośród nominowanych znajdują się autorzy tak oryginalnych książek, jak Michał Cichy, Robert Pucek czy Liliana Hermetz. Z tą ostatnią o jej powieści „Alicyjka” rozmawia Urszula Kuczyńska.
„Alicyjka” to opowieść o próbie nawiązania dawno zerwanej więzi pomiędzy matką i córką. I to próbie podjętej poniewczasie, bo już po śmierci tej pierwszej. Córka-narratorka funduje sobie niezwykłą terapię, która przybiera formę rozmowy ze zmarłą o wszystkim tym, o czym nie miała odwagi porozmawiać z nią za życia. W niezwykłym, przeplatanym rymami mariażu powieści z dramatem główna bohaterka odprawia swoje dziady, a sama Liliana Hermetz odczarowuje mit matki idealnej – ofiarnej i bezwarunkowo kochającej.
Urszula Kuczyńska: Po pierwsze, gratuluję nominacji. A po drugie, mam takie oto pytanie: „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Co to będzie, co to będzie?”.
Liliana Hermetz: [śmiech].
Serio pytam! Co to będzie?
Sama nie wiem, co to będzie. Wiem, co było, a co będzie – zobaczymy. „Alicyjkę” napisałam kilka lat temu. Długo trwało to moje debiutowanie. Dla mnie to już stara książka, choć się wcale nie zestarzała. Bardzo się cieszę, że wyszła z cienia, że może jakoś zaistnieje.
Mówisz, że długo starałaś się o wydanie. Czy w Polsce trudno jest zadebiutować?
Rzeczywiście, trudno jest wydać książkę, dlatego że coraz więcej ludzi pisze. Z mojego doświadczenia, z rozmów z wydawcami wynika, że propozycji tekstów, zwłaszcza od osób nieznanych, które próbują zadebiutować, jest bardzo wiele i wydawnictwa nie nadążają z ich czytaniem. Poza tym teksty te są na bardzo różnym poziomie. Nic więc dziwnego, że wydawcy z jednej strony chcą odkryć dla siebie coś nowego, a z drugiej od debiutów się opędzają. Teraz mamy akurat do czynienia ze sprzyjającym dla nich klimatem. Powstała Nagroda Conrada. W Radomiu, z inicjatywy Rity Gombrowicz, powstaje kolejna.
„Alicyjka” jest pierwszą wydaną, ale nie pierwszą napisaną przeze mnie książką. Najpierw próbowałam wydać inną rzecz: obszerną sagę rodzinną osadzoną w środowisku wiejskim, pełną szczegółów, detali, zapachów. Dobijanie się o jej wydanie trwało bardzo długo. W tak zwanym międzyczasie napisałam „Alicyjkę”.
A tak z ciekawości, czy udało ci się znaleźć wydawcę dla tej pierwszej powieści?
Byłam blisko. Najpierw tekst leżał w wydawnictwie, które odpowiedziało mi dopiero po 13 miesiącach. Negatywnie. Tę pierwszą książkę dostała też Krystyna Bratkowska z małego warszawskiego wydawnictwa Nisza, która ten tekst przeczytała. Długo żeśmy o nim rozmawiały, choć z debiutantami, takimi zwykłymi, „z ulicy”, jak ja zwykle nikt w wydawnictwach nie rozmawia. Uznała, że to dobra rzecz, ale wymaga dużej pracy redakcyjnej. I zapytała, czy mam też coś innego. Wtedy wysłałam jej „Alicyjkę”. Wspólnie doszłyśmy do wniosku, że „Alicyjka” będzie lepszą książką na debiut. Na decyzji Krystyny Bratkowskiej zaważyła też – jak sama to nazwała – przekora, którą ma w sobie ta powieść.
Przekora, powiadasz. W takim razie „Słowacki wielkim poetą był” czy jednak Mickiewicz?
[śmiech] Odpowiedź jest w tekście „Alicyjki”. Chociaż znalazła się tam w niezamierzony sposób.
„Dziady” są w „Alicyjce” wszechobecne. Od początku do końca i na wielu płaszczyznach tej opowieści. „Ballady i romanse” też. To książka o bardzo intrygującej formie. Zaczyna się jak zwykła proza, a potem mamy trochę taki mariaż prozy z dramatem. Na pewno wynika to z twojej fascynacji teatrem, ale pewnie ma też jakiś cel?
To prawda, z wykształcenia jestem teatrolożką, choć jeśli to jest zawód, to ja właściwie nigdy w tym zawodzie nie pracowałam. Ale teatr jest dla mnie bardzo ważny. W „Alicyjce” sam wątek rozmowy z duchem jest bardzo teatralny. Nigdy nie wywoływałam duchów, nie brałam udziału spirytystycznych seansach, ale wyobrażam sobie, że to jest także jakiś rodzaj teatru. Jak rozmawiać z duchem w realistycznej konwencji? Duch matki jest w „Alicyjce” bardzo silną postacią. Mocną i dziwną. I jest trudnym partnerem do rozmowy. Bo jak nie chce rozmawiać to…
…odchodzi.
Albo się zamienia w papierosowy dym. I nie będzie odpowiadał. W pewnym sensie gra w powieści pierwsze skrzypce. Chowa się za różne dekoracje. Raz jest damą w salonie i zdaje się nie rozpoznawać swojej córki-narratorki. Kiedy indziej pojawia się w salonie fryzjerskim z fryzurą à la Jimi Hendrix. To wszystko jest bardzo teatralne. Teatr wydał mi się więc naturalną scenerią. Ale w „Alicyjce” teatr ma wieloraki sens. Pozwala na odegranie czegoś, przejście jakiejś drogi, która się gdzieś tam zaczęła i gdzieś musi się skończyć.
Czytając twoją książkę, pomyślałam, że oto na naszych oczach powstał nowy gatunek literacki. Zastanawiam się tylko, czy to jest bardziej powieść dramatyczna, czy dramat powieściowy.
Czasami mówię, że forma jest mądrzejsza od człowieka. Tutaj też tak było. Narzuciła mi się w naturalny sposób, bez jakiegoś koncypowania. W „Alicyjce” i forma, i język dobrze ze mną jako autorką współpracowały.
Dobrze współpracują też z czytelnikiem. Rozpisanie „Alicyjki” na głosy daje efekt dynamicznego, żywego dialogu. Trudno byłoby to osiągnąć z wykorzystaniem ciągłego tekstu.
Tak, i bardzo bym nie chciała, żeby potencjalny czytelnik lub czytelniczka przestraszyli się tej nowatorskiej formy, o której mówisz; żeby z jej powodu książka wydała się trudniejsza. Zresztą istnieje stereotyp, że tekst sztuki teatralnej nie jest dla zwykłego czytelnika. Bardzo bym chciała jakoś to przełamać. Myślę, że w „Alicyjce” to się udaje.
Powiedziałaś, że to jest teatr, ponieważ główne bohaterki, czyli narratorka i duch, coś odgrywają.
Teatr tutaj był potrzebny również dlatego, że one to coś odgrywają w kilku wymiarach. Oto spotykają się ze sobą matka i córka, ale spotykają się tutaj przecież przede wszystkim dwie kobiety. Chodziło mi o przyjrzenie się matce. To wielka figura dla każdego z nas, ale jeśli ją zdjąć z piedestału, okazuje się zwyczajną kobietą, z krwi i kości.
Mnie to zafascynowało. Zwłaszcza, że „Alicyjka” jest tzw. „herstory”: głosem kobiet, które odczarowują wiele społecznych tabu i opowiadają „niekobiecą” historię. Historię nie o fatałaszkach i mężczyznach, ale historię międzyludzkiej relacji. Bohaterki „Alicyjki” najpierw są ludźmi, potem są kobietami, i dopiero na samym końcu są matką i córką. I tak się zastanawiam, czy ustawiałaś to celowo?
Nie, właściwie nie. Poza tym w „Alicyjce” pojawia się większa liczba kobiet. Frapowało mnie, co sobie te kobiety przekazują: co matka przekazuje córce, np. o macierzyństwie, ale też, co jej przekazała jej własna matka. Jaką wiedzę dzielą między sobą te kobiety, jak brzmi sygnał przekazywany z pokolenia na pokolenie. Zdałam sobie sprawę, że idzie za nami często nieświadomy balast. Na przykład przekonanie o wysokiej pozycji mężczyzny oraz o tym, że kobieta tego mężczyznę…
… powinna obsługiwać.
I że ona musi go mieć! Naprawdę nie chodziło mi tu ani o feministyczne teorie, ani o ich programowe egzemplifikowanie. Tylko jak się zastanowić nad zwyczajnym życiem, widać, że taki przekaz gdzieś się za nami ciągnie. Można powiedzieć, że „Alicyjka” to historia trudnej relacji matki i córki. Czy można ją zmienić? Nie wiem. Narratorka rzuca lusterkiem o podłogę: „niech nie będzie więcej Królewien Śnieżek! Kopciuszków! Napiszemy nowe bajki!”. Ale duch nie całkiem się z tym zgadza, mówi: nie, niemożliwe, nie można napisać całkiem nowych bajek, bo kobieta zawsze w bólach będzie rodziła, bo czeka cię taki sam los. W „Alicyjce” matka nie wierzy w córkę. W zasadzie, jakby się zastanowić, to nie wiadomo dlaczego. „Tak jakoś myślałam, że pewnie ci się nie uda – mówi matka. – Myślałam, że czeka cię taki sam parszywy los, jak każdą kobietę”.
Powiedziałaś, że książka zadaje bardzo ważne pytanie o to, co sobie przekazujemy jako pokolenia. Mi w dużej mierze pokazała, że nie potrafimy się komunikować. Myślisz, że to jest cecha pokoleniowa, bo nasze babki to pokolenie wojenne, a nasze matki to pokolenie wychowane przez babki straumatyzowane wojną, czy może jest to po prostu cecha ogólnoludzka?
Pewnie jedno i drugie. Nie wiem, czy mam ambicje, aby odpowiadać swoją książką na takie ważkie pytania. Natomiast w „Alicyjce” chciałam pokazać, że taka niemożność istnieje. Czy to jest niemożność, której nie można przekroczyć? Nie wiem. Istnieje tu jednak jakaś próba nawiązania kontaktu. Moje bohaterki próbują. I wydaje mi się, że im się udaje. Oczywiście to się nie kończy happy endem i nie padają sobie w ramiona… To, co jest istotne, i co, mam nadzieję, wynika z „Alicyjki”, to, że żadna z tych kobiet nie chce być ofiarą. Może w tym jest jakaś nadzieja. Czasem coś się źle ułoży i nie da się tego zmienić, ale można o tym mówić. Można to powiedzieć.
Czyli wierzysz w słowo, wierzysz w komunikację.
Wierzę w literaturę. Inaczej pewnie nie podjęłabym decyzji, żeby pisać. Niby wciąż mamy poczucie, że słowa nic już nie znaczą i że ich nadużywamy, ale z drugiej strony wciąż zachowują one swoją moc. I w „Alicyjce” to widać. Ja w każdym razie nie bagatelizowałabym duchów, zwłaszcza dziś. Mogą nam coś powiedzieć o naszej przeszłości, o nas samych.
Coś się zmieniło w twoim życiu jako literackiej debiutantki po nominacji do Nagrody Conrada?
Na razie zmieniło się to, że mam mniej czasu. To zabrzmi tak niefeministycznie, ale nie mam kiedy zająć się domem. Poza tym jest trochę zamieszania. I to nie jest nieprzyjemne! Ogromnie się więc cieszę, że ta książka nie przepadła całkowicie. Może teraz przeczyta ją trochę osób. Nominacja jest też dla mnie potwierdzeniem, że książka jest wartościowa, że to moje pisanie ma więc może jakiś sens. Wątpiłam wszak nie jeden raz.
Książka:
Liliana Hermetz, „Alicyjka”, Nisza, Warszawa 2014.