Tylko w sobotnim wydaniu „Gazety Wyborczej” Tomasz Lis przestrzega, że porządek liberalny jest „śmiertelnie zagrożony”, Adam Michnik wieszczy zaś nadejście „aksamitnej dyktatury”. Następnie obaj odpływają w daleki rejs po wzburzonych wodach fantazji, na których pojawiają się widma Putina, Stalina i nazistowskich Niemiec.
Rewolucja u bram
Głoszenie, że PiS zlikwiduje w Polsce liberalną demokrację i wprowadzi w jej miejsce autorytaryzm, jest jednym z najbardziej topornych zarzutów, jakie można wysunąć przeciw tej partii. Właściwie nie sądzę, by można było w taki bieg wydarzeń na poważnie wierzyć, pogląd taki sprowadza bowiem cały problem do absurdu.
Ewentualne utworzenie rządu przez partię Jarosława Kaczyńskiego niewątpliwie wpłynie na naszą kulturę polityczną – tak jak wpłynie na nią utworzenie każdego innego rządu. Ale liberalna demokracja wyraża się w konkretnych praktykach społecznych, które nie mają jedynego akceptowalnego wzorca. Na tym właśnie polega możliwość różnicy politycznej: to o rodzaj i skalę owego wpływu toczy się spór. Kiedy patrzy się na stopień egzaltacji Michnika i Lisa, nietrudno dostrzec ich polityczne antypatie, ale gdy pominiemy retorykę ich wypowiedzi, nie wiadomo, na czym w istocie miałoby polegać zagrożenie demokracji ze strony PiS.
Wygląda na to, że obaj publicyści obawiają się czegoś gwałtownego, strasznego i nieokreślonego. Wieszcząc najgorsze, postępują mniej więcej w sposób, który mogliby zarzucić stronie przeciwnej przy okazji apokaliptycznych w tonie dyskusji o gender czy związanych z katastrofą smoleńską teoriach spiskowych.
Mój sokole gromowładny
Trwogę wzmacnia fakt, że Jarosław Kaczyński staje się w oczach Lisa i Michnika politykiem wszechpotężnym. Wypowiadają się oni w takim tonie, jakby naiwnie wierzyli, że projekt Kaczyńskiego może być zakrojony na tak wielką skalę i przeprowadzony tak skutecznie, że lider PiS będzie sprawować ostateczną kontrolę nad procesami społecznymi. Ale nic takiego nie nastąpi. Wbrew temu, co się niektórym wydaje, Kaczyński jest człowiekiem z krwi i kości, a nie czarnym charakterem z komiksu.
To prawda, że w polskiej polityce nie brakuje radykalnych tez, w których celuje także i lider PiS, a niektóre wygłaszane przez niego opinie mogą budzić niepokój. Wiarygodność i możliwość wprowadzenia w życie większości tego rodzaju deklaracji trzeba jednak dzielić przez dziesięć. Zupełnie jak w przypadku programów partyjnych: ugrupowania polityczne mają zwyczaj ogłaszać różne rzeczy, ale – nawet gdyby rzeczywiście były do nich bardzo przywiązane – prawdopodobieństwo ich realizacji jest potem najczęściej wypadkową okoliczności, nad którymi nie mają kontroli.
Poza dobrem i złem
Nie przeszkadza to politykom w wygłaszaniu wzniosłych deklaracji. Nasza historia polityczna zachęca do przemawiania w tonie przesiąkniętym moralizatorstwem. Tyle że figurę Goebbelsa jako wyznacznika politycznych aspiracji lidera PiS wykorzystał w przytoczonej rozmowie ponoć zatroskany o liberalną demokrację Tomasz Lis.
Dyskurs medialny wręcz wymusza na politykach używanie silnych i jednoznacznych etykiet, za co współodpowiedzialne są nie tylko media prawicowe, lecz także te kierowane przez Michnika i Lisa. Lis może narzekać na okładki tygodnika „W Sieci”, ale warto, by zobaczył kiedyś, jak wyglądają okładki „Newsweeka”, którego jest redaktorem naczelnym. Wbrew temu, co można by z nich wnioskować, nadchodzące wybory parlamentarne nie są kolejną w dziejach narodu odsłoną starcia dobra ze złem. Stanowią raczej kolejny punkt procesu kształtowania się naszej kultury politycznej, której innymi punktami są agresywne ataki na PiS.
Nagląca potrzeba łagodności
Lisowi i Michnikowi przeszkadza niechęć obozu PiS wobec zbyt daleko posuniętego pluralizmu, nie mają jednak problemu ze stygmatyzowaniem jego przedstawicieli. Nie przejmują się też, że wypowiadając się z pogardą o liderach największej partii opozycyjnej, zakładają niejako, że jej wyborcy są niepotrafiącymi rozeznać się w rzeczywistości półgłówkami. Tomasz Lis wprost stwierdza, że Jarosław Kaczyński ich „wytresował”. Redaktor naczelny „Newsweeka” posiada zresztą niezwykłą umiejętność równoczesnego orzekania, że nie należało z wyższością mówić o „sekcie smoleńskiej” oraz okazywania przez całą resztę rozmowy wyższości wobec oponentów.
Stygmatyzowanie lub zawstydzanie z powodu różnicy postaw może utrudnić porozumienie w przyszłości, z pewnością nie jest natomiast dobrą metodą przekonywania. Niezależnie od tego, kto wygra wybory, wyborcy wszystkich partii w dalszym ciągu będą obywatelami, którym należy się szacunek i głos. Nieprzesadnie wyszukane ataki na Jarosława Kaczyńskiego mogą jedynie skonsolidować popierający go obóz, zmierzają bowiem ostatecznie do odebrania mu owego głosu.
Warto też spojrzeć na problem szerzej. Niezależnie od stopnia przywiązania niektórych publicystów do rządów Platformy Obywatelskiej, dwie kadencje tej partii u sterów państwa nie przyniosły nagłego podniesienia jakości naszej liberalnej demokracji – nie było to nigdy jej zmartwieniem.
W tym sensie wrogiem liberalnej demokracji nie jest PiS, lecz brak umocowanej politycznie możliwości sporu, brak łagodności wobec ludzi o odmiennych przekonaniach, skłonność do przesady i przekształcania opinii w dogmat. To zaś choroba naszej kultury politycznej jako takiej, której przejawami są także publikacje Lisa i Michnika. Zamiast walczyć z ową chorobą, obaj autorzy wolą zajmować się strzelaniem z ideologicznej armaty do PiS-owskiego wróbla, co – rzecz zrozumiała – jest niewątpliwie łatwiejsze i bardziej romantyczne; pozwala zatem przy okazji zgłosić akces do polskości.
Bolączki pluralizmu
Nie wiadomo też właściwie, do kogo skierowane są ich lamenty. Przeprowadzane przez Adama Michnika czy Tomasza Lisa próby przekonywania, że PiS zagraża liberalnej demokracji, sugerują, że ludziom najbardziej zależy na liberalnej demokracji. To jest zaś co najmniej wątpliwe. Ludzie kierują się w swoich decyzjach rozmaitymi pobudkami i nie ma żadnego prawa natury, które głosiłoby, że wszystkie one muszą zawsze zgadzać się z regułami liberalnej demokracji w takiej czy innej formie. Zależy im w większym stopniu na możliwości kultywowania własnego sposobu życia niż na abstrakcyjnych modelach.
Czy PiS będzie w tym kontekście zagrożeniem dla szerokich grup społecznych? Wątpliwe, a nawet jeżeli, to wcale nie jest oczywiste, z jakich powodów. Liberalna demokracja nie jest ustrojem, który można by po prostu nałożyć na społeczeństwo jak czapkę na głowę, choć tak właśnie myśleli o niej neokonserwatyści, gdy rozpoczynali wojny w Afganistanie czy Iraku. Jest ona sposobem życia, którego prowadzenie jest pozbawione sensu, gdy w społeczeństwie nie ma lub nie uznaje się różnic, których występowanie rodziłoby problem pokojowego współistnienia obywateli.
Jeżeli założymy, że pewien określony model życia należy przyjąć za właściwy – a co więcej, uznamy, że prawie wszyscy żyją według tego modelu lub ewentualnie powinni się do niego dostosować – to wystarczy nam, że władza zagwarantuje utrzymanie status quo. Oto republikańska wersja demokracji w wydaniu PiS. Ale Jarosław Kaczyński nie ma monopolu na tego rodzaju sentyment. Warto przypomnieć, że to kandydujący z list PO Ludwik Dorn na łamach „Gazety Wyborczej” polecił niedawno ateistom wyjeżdżać z kraju, a Stefan Niesiołowski z tej samej partii przekonywał w programie telewizyjnym Tomasza Lisa, że nie istnieje moralna alternatywa dla chrześcijaństwa.
Ciepła woda w chrzcielnicy
Politycy zajmują się sprawami publicznymi tak, aby wyglądało, że mają poczucie misji, ochoczo wchodzą więc w nośną medialnie konwencję żonglowania wielkimi słowami. Dziennikarzom nie pozostaje nic innego, jak przyłączyć się do zabawy. W konsekwencji politycy i dziennikarze ekscytują się owymi etykietami dużo bardziej niż wyborcy. I głównie na użytek medialnego spektaklu.
Jednoznaczne przesunięcie ciężaru dyskusji na sprawy społeczno-gospodarcze w aktualnej kampanii wyborczej dowodzi, że takie są też intuicje działaczy niemal wszystkich partii. Warto zauważyć, że zakres możliwego wyboru – od lewicowego Razem, przez bardziej umiarkowane PO, PiS i Zjednoczoną Lewicę, wolnorynkową .Nowoczesną, do ultraprawicowej partii Janusza Korwin-Mikkego – od bardzo wielu lat nie był tak szeroki. To właśnie wymuszone przez klimat społeczny spory o gospodarkę, system ubezpieczeń społecznych czy prawo pracy będą wzmacniać naszą demokrację, pokazując możliwość istnienia polityki o wielu odcieniach – rzecz nie do pomyślenia w polskich dyskusjach o najwyższych wartościach.
Nie widać powodów, dla których PiS nie miałoby się temu trendowi podporządkować, co zresztą jasno wynika z domniemanej listy ministrów w ewentualnym rządzie partii Jarosława Kaczyńskiego, którą opublikował „Newsweek”.
Jeżeli PiS dojdzie do władzy, jego rząd nie będzie sprzyjał dążeniom do bardziej liberalnej kultury politycznej – co nie znaczy, że będzie się jej potrafił przeciwstawić w dłuższej perspektywie. Można sobie wyobrazić lepsze scenariusze, ale idei ciepłej wody w kranie nie zastąpi żadna dyktatura, a raczej doktryna ciepłej wody w chrzcielnicy: konserwatywna w tonie, kładąca retoryczny nacisk na pojęcie wspólnoty, ale niebędąca w stanie odwrócić procesu, zgodnie z którym polityka coraz bardziej zajmuje się sprawami doczesnymi, nawet jeżeli niekiedy potrzebuje do tego wzniosłych słów.