Francis Fukuyama, słynny amerykański politolog znany z tezy o „końcu historii”, powiedział ostatnio, że sukces nordyckiej demokracji i państwa opiera się na jego nienaturalności, działaniu wbrew instynktom, naturze ludzkiej i biologii. Być może rewersem, ceną do zapłacenia tak skonstruowanego państwa dobrobytu, są częstsze niż gdzie indziej samobójstwa, rozwody i małe rodzinne koszmary, jak choćby ten przedstawiony w „Obcym niebie”.
Film jest próbą zmierzenia się z powracającym w rodzimych mediach problemem znanym ze Szwecji, Norwegii i innych państw (nie tylko skandynawskich), w których od kilku lat zwiększyła się liczebność polskiej diaspory. „Obce niebo” to historia mieszkającej w Szwecji rodziny – Basi i Marka oraz ich córki Uli, która pewnego dnia nie wraca ze szkoły. Okazuje się, że trafiła do domu zastępczego, a rodzice zderzają się z murem biurokratycznego znieczulenia, zbudowanym wokół miejscowego urzędu ochrony dzieci – BRIS. Choć widz wie, że cała sprawa jest fatalnym nieporozumieniem, emocjonalno-prawny galimatias daleki jest od oczywistości.
Polak mały w obcy jasyr
Problem, który twórcy filmu próbują przepracować, jest tak ze wszystkich stron obrośnięty emocjami i ideologią, że wymaga kilku zdań wyjaśnienia. Fakty są takie: im większa liczba imigrantów (z Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, choć nie tylko), tym więcej zdarza się sytuacji, w których dzieci z różnych powodów zostają umieszczone w miejscowych rodzinach zastępczych lub pogotowiach opiekuńczych, a prawo opieki i prawa rodzicielskie są ich biologicznym rodzicom odbierane. Sprawa jest niezwykle kontrowersyjna, dotyczy bowiem kontroli państwa nad dziećmi, które często nie są jego obywatelami. Nic dziwnego, że budzi skrajne emocje, a interpretacje faktów mocno się rozjeżdżają.
I tak w opowieściach wielu polskich emigrantów urzędy ochrony praw dziecka – szwedzki BRIS, norweski Barnevern czy niemiecki Jugendamt – stają się odczłowieczonymi machinami terroru, a historie porwań i uprowadzeń – bez których nie może obejść się niemal żadne polonijne spotkanie – przeradzają się w coraz bardziej uproszczone i przepełnione absurdem legendy miejskie. Strach zaczyna udzielać się każdemu nowo przybyłemu rodzicowi (w tym piszącemu te słowa). Spotykałem się nawet z przypadkami rezygnowania z przyjazdu do Skandynawii mimo atrakcyjnych ofert pracy, bo strach przed machiną porywającą małoletnich, na wzór mitycznej czarnej wołgi, działa nawet poza granicami.
Do tego strachu, budującego wrażenie absolutnej niemocy (nie znasz dnia ani godziny) i przypadkowości (każdemu może się to przytrafić), dochodzą jeszcze skomplikowane interpretacje działań tych „faszystowskich instytucji terroru” i „państwa w państwie”. Jedną z popularnych narracji, mówiącą chyba więcej o jej propagatorach niż opisywanych instytucjach, jest ta o celowym odbieraniu imigranckich dzieci rodzicom celem ich „zniemczenia”, „norwegizacji” czy „zeszwedzenia”. Wszystko to podszyte jest językiem rasowym. I tak dziennikarka Rūta Mikelkevičiūte stwierdziła na przykład w litewskiej telewizji, że porywanie obcych dzieci w Norwegii ma za zadanie ograniczenie „chowu wsobnego” i poszerzenie genetycznej różnorodności. Czeski prezydent Miloš Zeman z kolei porównał praktyki norweskiego Urzędu Ochrony Dzieci do nazistowskiego programu Lebensborn. Wśród Polaków także popularne są podobne interpretacje, nawet jeśli nie wyrażają ich przez tak prominentni politycy.
Sytuacja wygląda oczywiście zupełnie inaczej z perspektywy miejscowych instytucji ochrony praw dziecka, a także samych społeczeństw, w których imigranci żyją. Statystyki rzeczywiście wykazują nadreprezentację dzieci o imigranckich korzeniach w instytucjach opiekuńczych, na przykład w Norwegii to 40%, choć w całym społeczeństwie osoby o imigranckim pochodzeniu stanowią ok. 15%. Nie można jednak patrzeć na takie dane bez brania pod uwagę kwestii społeczno-ekonomicznych. Z reguły odbiera się dzieci rodzinom o niższym statusie społecznym. Nie bez znaczenia są też różnice kulturowe, choćby fakt, że w wielu społeczeństwach zachodnioeuropejskich, nordyckich w szczególności, nie ma przyzwolenia na przemoc wobec dzieci, nawet jeżeli były to „niewinne klapsy”.
Jeśli brać na to poprawkę, trudno mówić o prześladowaniu „obcych”. Badanie z 2008 r. dotyczące Szwecji wykazało, że jeśli wyodrębnić tylko pochodzenie dzieci (kontrolując pozostałe czynniki), przybysze z innych krajów europejskich stoją przed mniejszym niż Szwedzi „ryzykiem”, że ich dzieci z jakiegoś powodu znajdą się w instytucji opiekuńczej. Dodatkowo interwencje urzędów dotyczą głównie dzieci w wieku 13-17 lat, co podważa zarówno mit o „porywaniu dla naturalizacji”, jak i przekonanie, że problem dotyczy tylko małych dzieci, które nie rozumieją, co się dzieje i nie mogą się bronić.
Faktem jest, że kultura społeczeństw nordyckich (być może w mniejszym stopniu niż np. Niemiec) w porównaniu z kulturą polską inaczej rozkłada akcenty. Jak często powtarza mieszkająca od wielu lat w Norwegii i interweniująca w obronie (nie tylko polskich) rodzin Nina Witoszek, rodzice lądujący z dziećmi na lotnisku w Oslo muszą zdawać sobie sprawę, że od tej chwili ich dzieci należą bardziej do społeczeństwa niż do rodziny.
Polsko-szwedzka produkcja mogłaby być promowana w pakiecie z duńskim „Polowaniem” Thomasa Vinterberga. Oba filmy łączy motyw niewinnie oskarżonego bohatera i ewidentny automatyzm instytucji. | Kacper Szulecki
Mamy więc do czynienia z zupełnie sprzecznymi narracjami, które nie dają pola do wzajemnego zrozumienia, co najlepiej obrazuje „Obce niebo”.
Bez klisz, bez uproszczeń
Powyższy wstęp zarysowuje kontekst nowego filmu Dariusza Gajewskiego oraz skalę wyzwania, jakiego podjęli się twórcy. Jak zmierzyć się z tak medialnie gorącym i społecznie trudnym tematem przy uniknięciu równocześnie stereotypowego ujęcia? Scenariusz „Obcego nieba” jest jak szkic węglem – pełen szarości, chropowatości, ale i niepozbawiony mocnych kontrastów. Nie jest to historia jak z polonijnej imprezy – o Polakach bez skazy, idealnej rodzinie, na którą uwziął się obcy moloch. Basia (Agnieszka Grochowska) i Marek (Bartłomiej Topa) to ludzie z krwi i kości, walczący z codziennością, niepozbawieni wad. Widzimy, że „szwedzki raj” oznacza dla nich zmaganie się z obcym i przygnębiającym światem. Ich córka Ula (Barbara Kubiak) wydaje się najlepiej zasymilowana, ale cały czas staje okoniem w szkole i podkreśla swoją odmienność budowaną na polskiej tożsamości.
Owszem, widz wie, że tak naprawdę spirala wypadków, które doprowadzają do interwencji BRIS, to ciąg pomyłek. Nie może jednak nie zauważyć, że aż do końca Basia i Marek podejmują z rozmysłem lub z rozpędu złe decyzje, a z punktu widzenia szwedzkiego urzędu sytuacja wydaje się niemal jednoznacznie patologiczna. Polska para nie odbiera żadnych sygnałów ostrzegawczych, ignoruje konwenanse, z początku śmieje się całemu systemowi w twarz. Wynika to nie tyle ze złej oceny sytuacji, ile z ogólnego nastawienia. Basia i Marek nie szukają dla siebie w Szwecji miejsca, tylko próbują jakoś w niej przetrwać. To postawa częsta wśród polskich imigrantów ostatnich lat, pozostających jedną nogą w kraju, a emigrację traktujących jako stan tymczasowy. Jedynym stereotypem obecnym w „Obcym niebie” wydaje się poczucie deklasacji i niedocenienia bohaterów, którzy są – jakby nie było – wykształconymi i gotowymi do pracy ludźmi. Rozgoryczeni odrzucają szwedzkie normy z resentymentem podszytym równocześnie wyższością i kompleksem niższości. W skutek tego nie mają się do kogo zwrócić o pomoc. Jeden z niewielu znajomych Szwedów sugeruje w dodatku, że skoro urząd odbiera komuś dziecko, to na pewno istnieje jakiś powód.
Kiedy urzędniczy mechanizm zaczyna działać, rodzice Uli, a zwłaszcza emocjonalnie rozedrgana Basia, zaczynają szamotać się jak zwierzęta we wnykach, co powoduje jedynie, że pętla jeszcze bardziej się zaciska. Pracownica urzędu Anita (Ewa Fröling) jest dla rodziców bezwzględna, ale gdzie w jej pracy jest miejsce dla emocji, jeśli nie wyłącznie po stronie dziecka? „Obce niebo” to historia o błędzie w systemie, jednak zimną postać świetnie zagraną przez Fröling można sobie wyobrazić jako główną, pozytywną bohaterkę dramatu o ratowaniu dzieci z rzeczywistej patologii. Ponadto w filmie Gajewskiego urzędnicy cały czas próbują odcinać się od odpowiedzialności, powtarzając jak mantrę dwa wyrażenia: „prawo” i „dobro dziecka”, które w tej sytuacji stanowią najprawdopodobniej dalekie echo formułki płynącej z ust biurokratów państw totalitarnych – „ja tylko wykonuję rozkazy”.
Błąd w systemie
Polsko-szwedzka produkcja mogłaby być promowana w pakiecie z duńskim „Polowaniem” Thomasa Vinterberga, który opowiada o pracowniku przedszkola posądzonym o pedofilię na podstawie zeznań wymuszonych na trzylatce przez urząd ochrony dzieci. Oba filmy łączy motyw niewinnie oskarżonego bohatera i ewidentny automatyzm instytucji. Duński dramat pozbawiony jest wątku imigranckiego, co czyni sytuację jeszcze trudniejszą, a atmosferę klaustrofobiczną – nie ma możliwości ucieczki do „normalności”. I choć w filmie Vinterberga prawda i sprawiedliwość zwyciężają, podczas gdy w „Obcym niebie” sprawiedliwość osiągalna jest jedynie przez złamanie prawa, wniosek z obu filmów pozostaje podobny: zarzewiem akcji, powodem kłopotów i źródłem błędu są dzieci. Jasne jest, że system ochrony, który za niepodważalne fakty bierze ich słowa, nie może ustrzec się błędów.
Najbardziej z całej rodziny oswojona ze Szwecją Ula podejmuje próbę przejścia „na tamtą stronę”, bo tak można odczytać niektóre jej posunięcia i gesty prowadzące do rozdzielenia z rodzicami. Dziewczynka grana przez debiutującą Basię Kubiak jest nieco enigmatyczna, co dodaje filmowi nieprzewidywalności – nie wiemy, do czego tak naprawdę dąży. Koniec końców i dla niej Szwecja okazuje się podobna do ukochanego przez Skandynawów cukierka anyżkowego, którym częstuje ją asystentka socjalna – słodka z wierzchu, ale dziwnie obca w smaku.
Z ziemi obcej do Polski
Obcość jest zresztą motywem przewodnim filmu Gajewskiego. Z jednej strony to krytyka szwedzkiego społeczeństwa, które nie radzi sobie z asymilacją, z drugiej – problem samych Polaków, którzy nie chcą zanurzyć się w lokalnej kulturze. Reżyser fantastycznie wykorzystał przyrodę i krajobraz do podkreślenia oraz zilustrowania nastrojów postaci. Skandynawska natura jest zimna, nieswoja, nieprzytulna, w dziwny sposób sterylna (podobnie jak dom rodziny zastępczej Uli), zupełnie inna od polskiej – swojskiej i bezpiecznej. Emocjonalność Polaków zderzona jest z chłodem Szwedów w kluczowych scenach – choć i tu udaje się uniknąć stereotypów oraz spłaszczania psychologii postaci.
„Obce niebo” to film pod wieloma względami wyjątkowy na tle polskiego kina ostatnich lat. Jest aktualny i zaangażowany, nie traci przy tym walorów artystycznych na rzecz publicystycznej treści. Scenariusz, co aż dziwne, jest skonstruowany bezbłędnie, napięcie stopniowo narasta i trzyma widza w niepewności do samego końca. Gajewski stawia ważne pytania zarówno o granice interwencji państwa w życie prywatne rodziny, jak i o możliwość skutecznego przeciwdziałania patologiom w tak skomplikowanej sferze. Celem wszystkich tego typu instytucji, także w Polsce, jest przeciwdziałanie przemocy w rodzinie i wykorzystaniu seksualnemu dzieci, i z tego właśnie są one rozliczane w rodzimych mediach. Jak działać ma taka instytucja i na podstawie jakich sygnałów reagować, by móc uratować dzieci przed dożywotnią traumą – na czas i na podstawie szczątkowych informacji o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami rodzinnych domów?
Film zdaje się nakłaniać też do przemyślenia kwestii asymilacji imigrantów. Na ile jest ona możliwa i w jakim stopniu za jej niepowodzenie odpowiedzialni są „miejscowi”, a w jakim sami imigranci? Reżyser pyta o stosowanie jednakowych, biurokratycznych miar dla wszystkich przy ignorancji różnic kulturowych. W końcu „Obce niebo” jest też gorzkim obrazem licznej polskiej diaspory, jej „wiecznej tymczasowości” i przeświadczenia o własnej wyjątkowości oraz trudnej do wyjaśnienia wyższości. Choć film problemów emigrantów nie rozwiąże, ma szansę sprowokować debatę i wciągnąć w nią dotychczas niezainteresowanych.
Film:
„Obce niebo”, reż. Dariusz Gajewski, Polska, Szwecja, 2015.
[yt]vJ1hYsSMM78[/yt]