Dla Argentyńczyków może to być proces trudny, ze względu na niezbędne reformy. Ale na głównego hamulcowego zmian wyrasta odchodząca prezydent Cristina Fernández de Kirchner, której celem jest przetrwanie „kirchneryzmu”.
Wybory prezydenckie w Argentynie nie są zwyczajną ciekawostką z drugiego końca globu. Mówimy o państwie należącym do G20, czyli grona dwudziestu kluczowych gospodarek świata. Argentyna to kraj o dużym znaczeniu politycznym w regionie Ameryki Łacińskiej. A jeśli wierzyć sygnałom płynącym z otoczenia prezydenta Andrzeja Dudy, wzmocnienie relacji z Argentyną (a także z Brazylią i Meksykiem) będzie jednym z priorytetów polityki pozaeuropejskiej nowych władz.
Kres ery Kirchnerów
Tegoroczne wybory prezydenckie wyznaczają koniec „ery Kirchnerów”, czyli dwunastoletnich rządów Nestora Kirchnera (2003–2007) oraz jego żony Cristiny Fernández de Kirchner (2007–2015). Bilans tych rządów jest niejednoznaczny – głównie dlatego, że punktem odniesienia dla większości Argentyńczyków pozostaje spektakularne bankructwo ich kraju z przełomu 2001 i 2002 r. W następstwie tamtej katastrofy połowa społeczeństwa popadła w biedę, a jedna czwarta znalazła się poniżej granicy ubóstwa.
Po 2003 r. sytuacja większości mieszkańców wyraźnie się poprawiła. Sprzyjały temu programy socjalne realizowane przez rząd – bardzo potrzebne w początkowym etapie wychodzenia z zapaści. Ale te nie byłyby możliwe, gdyby nie wyjątkowo korzystna koniunktura międzynarodowa na surowce naturalne: w tym soję, będącą głównym produktem eksportowym argentyńskiej gospodarki. Wsparcie socjalne nie zostało w porę dostosowane do poprawiającej się sytuacji gospodarstw domowych.
Można wręcz powiedzieć, że dobrobyt odczuwany obecnie przez Argentyńczyków został kupiony politycznie, do tego na kredyt. Mimo rosnącej inflacji, Kirchnerowie przez ponad dekadę utrzymywali ceny energii elektrycznej i usług transportowych na niezmienionym poziomie. Wydawali ponad stan. Próbowali też wspierać rozwój rodzimego przemysłu poprzez wznoszenie coraz wyższych barier dla handlu międzynarodowego – co trafiało do serc Argentyńczyków, rozczarowanych neoliberalizmem lat 90. i historycznie przywiązanych do silnej obecności państwa w gospodarce.
Jednak w ostatnich latach skończyła się korzystna koniunktura międzynarodowa. Okazało się, że nadzwyczajne zyski z epoki prosperity zostały przejedzone. Co gorsza, Kirchnerowie doprowadzili do rozregulowania gospodarki. Inflacja od kilku już lat przekracza 25 proc. rocznie. Subsydia na energię elektryczną i transport pochłaniają coraz większą część budżetu. Rośnie dług publiczny, gdyż brakuje środków na pokrycie poczynionych wcześniej zobowiązań. Kończą się dolary w kasie Banku Centralnego: nie tylko z powodu malejących zysków z eksportu soi (argentyńscy eksporterzy płacą wysokie cła eksportowe), ale też dlatego, że protekcjonizm okazał się nieskuteczny; odkąd na świecie uformowały się globalne łańcuchy wartości dodanej, większość producentów przemysłowych stała się zależna od importu. Na domiar złego, trwa recesja w Brazylii, czyli u głównego partnera handlowego Argentyny.
Przez 12 lat Kirchnerowie nie doszli też do porozumienia z grupą wierzycieli, którzy domagają się pełnej spłaty długu zaciągniętego przed 2001 r., wraz z odsetkami. To zaś – bez względu na to, po czyjej stronie stoi racja moralna – uniemożliwia powrót Argentyny na międzynarodowe rynki kapitałowe. Innymi słowy, nie ma skąd pozyskać środków na inwestycje niezbędne do tego, by pobudzić dalszy rozwój gospodarki.
Czasy „kirchneryzmu” to także Argentyna skłócona z zagranicą. Krytykowana za nieuprawniony rodzaj protekcjonizmu, hamująca postęp w negocjacjach handlowych między Unią Europejską a Mercosurem (czyli unią celną złożoną z Argentyny, Brazylii, Paragwaju, Urugwaju, a od niedawna również i Wenezueli); szafująca antyamerykańską retoryką. Podgrzewająca spór z Wielką Brytanią o Falklandy/Malwiny. A jednocześnie wyjątkowo przychylna wobec prezydentów Rosji czy Wenezueli.
Suma summarum, agenda dla przyszłego rządu byłaby oczywista – gdyby nie to, że poparcie dla Cristiny Fernández de Kirchner wciąż deklaruje niemal połowa Argentyńczyków…
Patata caliente
Z wyjątkowo trudnym dziedzictwem gospodarczym, politycznym i społecznym będzie musiał zmierzyć się przyszły prezydent – bez względu na to, czy zaplanowaną na 22 listopada drugą turę wygra wywodzący się z „kirchneryzmu” Daniel Scioli czy lider opozycji Mauricio Macri.
W kwestiach gospodarczych główna różnica między Sciolim a Macrim dotyczy skali i tempa planowanych działań – pierwszy z nich opowiada się za reformami stopniowymi, drugi za hurtową zmianą. Także w polityce zagranicznej można spodziewać się od nich podobnych inicjatyw – zbliżenia ze Stanami Zjednoczonymi, zaangażowania się w reaktywację Mercosuru, pojednania z międzynarodowymi rynkami, a także zerwania z bezwarunkowym poparciem dla rządzącego Wenezuelą Nicolasa Maduro.
W wypadku zwycięstwa obaj skupią się zapewne na naprawie gospodarki – wypracowując porozumienie z wierzycielami zagranicznymi, znosząc część subsydiów, barier importowych i walutowych, przywracając niezależność Banku Centralnego, może nawet decydując się na dewaluację. Przeprowadzenia tych niepopularnych reform do samego końca unikał rząd Cristiny Fernández de Kirchner, w ten sposób przerzucając patata caliente (czyli „gorącego kartofla”) na następców. Ale po kirchnerystach można spodziewać się również tego, że będą aktywnie utrudniać życie przyszłemu rządowi i to bez względu na to, kto okaże się zwycięzcą listopadowych wyborów.
W przypadku Mauricia Macriego nikogo to nie dziwi. Opozycyjni prezydenci zawsze mieli w Argentynie pod górkę. W ciągu ostatnich 30 lat tylko dwóch wywodziło się spoza dominującego w tym kraju ruchu politycznego – peronizmu. Obaj ustąpili z urzędu przed końcem kadencji. Nie sposób rządzić, jeśli nie ma się poparcia w zdominowanym przez peronistów parlamencie.
Ale trudne życie może mieć również Daniel Scioli. Tajemnicą poliszynela są jego chłodne stosunki z Cristiną Fernández de Kirchner. To dzięki niej został namaszczony na oficjalnego kandydata peronistów na prezydenta. W zamian za to zgodził się, by wiceprezydentem w jego gabinecie został główny zausznik odchodzącej prezydent. Populistyczno-lewicowy kirchneryzm jest wciąż dominującym środowiskiem w ramach peronizmu. Dlatego Sciolemu, jeżeli wygra, będzie niezwykle trudno uzyskać poparcie dla reform rynkowych, które kwestionowałyby dorobek poprzedników. Cristina Fernández de Kirchner nie będzie, co prawda, sprawować żadnej oficjalnej funkcji. Ale nie można wykluczyć tego, że będzie liczyła na potknięcie swojego następcy, by za cztery lata powrócić w glorii i chwale.
Różowy odpływ?
Zaskakujący wynik pierwszej tury (25 października), w której Mauricio Macri przegrał z murowanym kandydatem Danielem Sciolim tylko o włos, uczynił lidera opozycji nowym faworytem wyborów. Gdyby zaś faktycznie peroniści mieli wyprowadzić się z Casa Rosada, byłby to kolejny sygnał, że latynoski „zwrot na lewo” odbił się do ściany. Innymi słowy, że po „różowym przypływie” (ang. pink tide) czeka nas teraz „różowy odpływ”.
Oczywiście latynoska lewica wciąż rządzi w wielu krajach, a gdzieniegdzie nawet ma się dobrze (Boliwia, Ekwador). Jednak w dłuższej perspektywie stoi przed poważnym wyzwaniem, które już teraz przekłada się na wyniki wyborcze w całym regionie. Skończyła się nadzwyczajna koniunktura międzynarodowa na surowce naturalne, które są głównym produktem eksportowym większości latynoskich gospodarek. Przez to nie ma już swobody fiskalnej w realizacji drogich, szeroko zakrojonych programów społecznych subsydiów, które w związku z tym muszą zostać zreformowane. Istnieje potrzeba powrotu do rozważnej polityki budżetowej oraz poświęcenia większej uwagi konkurencyjności. Im dłużej odkładane będą niepopularne decyzje, tym większe ryzyko kryzysów, które mogą zaprzepaścić wszystko to, co w wielu krajach latynoskich udało się przez ostatnią dekadę osiągnąć.
Sygnałów „różowego odpływu” było już kilka. W ubiegłym roku Dilma Rousseff ledwo wygrała wybory prezydenckie, a po zwycięstwie i tak zmuszona była wprowadzić szereg niepopularnych reform w gospodarce. Także ocieplenie w relacjach między Kubą i Stanami Zjednoczonymi, coraz wyraźniejsza perspektywa transformacji na Kubie oraz nasilające się zapędy autorytarne chavistowskiego rządu w Wenezueli odbierają latynoskiej lewicy wcześniej oczywiste punkty odniesienia.
Gdyby po wyborach Argentyna zdecydowała się na reformy rynkowe i międzynarodowe otwarcie, wówczas byłby to silny znak dla pozostałych państw Ameryki Łacińskiej oraz dla latynoskiej lewicy, że pora zejść na ziemię.