Ucieszyła mnie zapowiedź nowej książki Wojciecha Nowickiego. Dwie poprzednie, „Dno oka”, które znalazło się w finale nagrody Nike w 2011 r., oraz „Salki” (Nagroda Literacka Gdynia 2013 r.), obiecywały spotkanie ze znakomitą eseistyką. Bo od razu muszę przyznać – zapewne ku zgorszeniu amatorów fotografii – temat był dla mnie drugorzędny. Bez względu na to, czy Nowicki pisze o fotografii, czy na jego eseje składają się impresje z podróży i wspomnienia, jak miało to miejsce w przypadku „Salek”, pisze pięknie. Po prostu. A to jest to, czego szukam w literaturze.
„Odbicie” to jednak kolejny po „Dnie oka” zbiór esejów dotyczących fotografii. Autor podzielił go na cztery części. W pierwszej dokonuje prezentacji zdjęć z własnej kolekcji (portrety, akty, w tym autoportret nagiego mężczyzny z lat 30. XX w. dziarsko prężącego się na okładce książki). Druga poświęcona jest trzem fotografom: twórcy gliwickiemu Jerzemu Lewczyńskiemu (lata 70. XX w.), Wilhelmowi von Blandowskiemu, odkrywcy i awanturnikowi urodzonemu w 1822 r. również w Gliwicach (a raczej w Gleiwitz), oraz Michałowi Greimowi, tworzącemu w II poł. XIX w. w Kamieńcu Podolskim, portretującemu kamienieckich żebraków, oślepłych starców, posługaczy, chłopów, „odpornych, twardych ludzi żyjących w skrajnej biedzie” [1]. W książce został również podjęty temat zamierzonych przez twórców manipulacji i artystycznych deformacji (współczesne prace Anety Grzeszykowskiej oraz Michaela Ackermana korzystającego z niedoskonałości medium jako jednego ze środków wyrazu). Zbiór zamykają eseje traktujące o fotografii pośmiertnej.
Porządek tekstów i sposób doboru ilustracji nie są przypadkowe. Autor w kolejnych odsłonach wyjawia czytelnikowi, co jest dla niego najcenniejsze w fotografii. A zatem: przejaw (odbicie!) życia – zarówno w warstwie treściowej zdjęcia, jak i na poziomie czysto technicznym (zdjęcie jako wytwór konkretnego artysty, odbicie nie tylko fotografowanego, ale też fotografującego). Dlatego Nowicki zwraca szczególną uwagę na to, co przypadkowe, a co dziś każdy amator fotografii w pościgu za doskonałością odrzuca bez wahania: niedociągnięcia, zadrapania, nieostrość. Skaza dla niego nie jest ubytkiem, lecz dodatkową informacją wymagającą rozszyfrowania, wskazówką interpretacyjną, której trzeba dać się poprowadzić. Zdjęcia mogą oddziaływać wyjątkowo mocno na odbiorcę właśnie dzięki wadom technicznym, bez względu na to, czy były one zamierzone (przykład Michaela Ackermana), czy wynikają z poziomu techniki fotograficznej. Nie należy w końcu zapominać, że zdjęcie to medium podlegające przemijaniu dokładnie tak samo, jak „uwieczniony” na nim człowiek. Zdjęcia nieudane technicznie oddają stan napięcia, które rodzi się na linii fotograf–zdjęcie–odbiorca, a pośrednio są świadectwem nieubłaganego upływu czasu. Rozmyty obraz, rozjechana kompozycja, elementy wyposażenia pracowni niesfornie wdzierające się w kadr odbierają zuchwale należną część uwagi odbiorcy. Fotografie bywają trudne, ale dzięki temu dają możliwość odczytywania ich na wiele sposobów. I to w swojej książce z wielkim znawstwem robi Nowicki: podsuwa kolejne problemy, popada w kolejne wahania, które każą się nad zdjęciem zatrzymać, studiować je jeszcze dokładniej, jeszcze uważniej.
Obraz i słowo
Proza Nowickiego tchnie spokojem, razem z autorem zagłębiamy się w kolejne meandry interpretacyjne. Cierpliwie wtajemnicza on nas w swój sposób myślenia, uczy wrażliwości i uważnego patrzenia – z czułością, ale też dziecięcym nieokiełznaniem. Nie narzuca swoich opinii, jest niezwykle skromny. Gdy pisze o Lewczyńskim, wydaje się, że pisze też o sobie: „nie wystarczy proste stwierdzenie, trzeba się wgryźć, rozłożyć obraz na czynniki pierwsze” [2].
Te subtelne rozważania mają konkretny cel: natchnąć zdjęcia duchem opowieści, bo to ona jest najważniejsza w książkach Nowickiego, który „z ułomków, szkiełek zmatowiałych stara się odbudować obraz świata” [3]. Podobnie czynił w „Salkach”, choć bez pomocy ilustracji (nie licząc okładki), z pojedynczych wspomnień składał obraz większej całości. Pisze: „trzeba łączyć niekiedy fotografię ze słowem albo z ruchem, dźwiękiem. Trzeba wyjść poza czysty zapis fotograficzny, żeby donośniej dać przemówić obrazom” [4]. Dlatego też opisuje to, co ogląda (a my razem z nim), a co – wydawałoby się – samo przemawia obrazem i słów już nie potrzebuje. Studiujemy wspólnie z autorem typy ludzkie z kadrów XIX-wiecznych ze zdjęć robionych na użytek kolekcjonerów, przypatrujemy się uważnie chasydowi z 1874 r., kosowskiemu Hucułowi z końca XIX w., chłopom spod Krakowa, Cyganom czy starym żebraczkom. Pochylamy się nad fotografią prywatną i wykorzystywaną przy tworzeniu wszelkiej maści rejestrów (tu autor przywołuje postać Alphonse’a Bertillona, który jako pierwszy wykorzystał fotografię na użytek procesu identyfikacji, głównie podejrzanych i kryminalistów). Czytamy o zdjęciach „niemych” i podpisanych, których obraz zostaje uzupełniony komentarzem, jak chociażby w przypadku Josha Joselewicza z 1943 r., pod wizerunkiem którego dopisano wszystko mówiące „Oj gewałt!”. Przez zdjęcia autor „zagląda do świata, który wydawałoby się, nie istnieje od wieków” [5], za ich sprawą zadaje też pytania uniwersalne, dotyczące natury fotografii oraz samego przemijania.
W esejach Nowickiego – podobnie jak u Susan Sontag – to słowo staje się najważniejsze, a obrazy są dopełnieniem opowieści. Byłoby jednak dużą ujmą dla całości, gdyby tekstu nie wzbogacały konkretne ilustracje. Z detektywistyczną wręcz frajdą można wspólnie z autorem odkrywać kolejne szczegóły istotne do interpretacji zdjęć, a które – być może – przegapiliśmy przy pobieżnym oglądaniu. Eseje te bronią się jednak same w sobie, wykraczają poza jednostkowy opis fotografii, to swobodne (choć nie chaotyczne) wędrówki intelektualne autora zarówno ku filozofii, religii, antropologii, jak i historii fotografii i literatury. Jest to formuła całkowicie odmienna od tej, jaka została przyjęta przez Jacka Dehnela w „Fotoplastikonie”, gdzie fotografie stanowią oś, punkt ciężkości publikacji (właściwie jest to album z komentarzem).
Rehabilitacja starych fotografii
Książka Nowickiego rodzi całą masę pytań, które autor nam podsuwa, ale pozwala, abyśmy zadali je samodzielnie. Ta umiejętność – prócz języka – stanowi o jej wartości. Bo tu chodzi o pytania, a nie odpowiedzi, których nie ma i być nie może. Choćby: jaki może być cel gromadzenia starych fotografii? Dla nich samych (jako świadectwa początków fotografii), czy dla odwzorowanego przez nie świata, ludzi (mimo że czasem nie wiadomo, gdzie i kiedy zostały wykonane)? Jak należy z nimi postępować: upubliczniać, dociekać, kto się znalazł w kadrze, czy po prostu ratować przed zniszczeniem? I co właściwie oznacza dla fotografii to „ratowanie”? Czy brak odbiorcy nie oznacza dla fotografii de facto niebytu? W tym kontekście wyłania się również zagadnienie sensu „uwieczniania” na materiale ze swojej natury podlegającym zniszczeniu oraz pytanie, czy w dobie internetu coś się w tym zakresie zmienia.
Susan Sontag w studium „O fotografii” pisała: „Rehabilitacja starych zdjęć na drodze odnajdywania dla nich nowych kontekstów to już wielki przemysł książkowy. Fotografia – to tylko fragment, a wraz z upływem czasu jej cumy się luzują. Dryfuje w łagodnie uogólnioną przeszłość, otwartą na wszelkie interpretacje” [6]. Wydaje się, że jest to naturalny proces. Tam, gdzie zawodzi pamięć, pojawia się opowieść; tam, gdzie brak obiektywnych punktów odniesienia (choćby w postaci opisu, komentarza), do głosu dochodzi wrażliwość badacza. Pisanie o zdjęciach, tworzenie albumów, których jedynym kryterium doboru stają się preferencje kolekcjonera, może być kolejnym etapem życia zdjęcia. Dzięki książce, która przenosi to, co prywatne do strefy publicznej i sytuuje je w nowym kontekście, byt fotografii zostaje przedłużony o kolejne lata (lata trwania książki, ewentualnie pamięci jej czytelników). Nowicki poświęca sporo uwagi Jerzemu Lewczyńskiemu, który na pewnym etapie twórczości fotografował pismo. Nam – jako uważnym czytelnikom „Odbicia” – pozostaje zapytać za cytowanym przez autora Adamem Sobotą: jeśli „obraz jest jak pismo, a pismo jest jak obraz” [7], czym zatem staje się książka Nowickiego?
W „Odbiciu” nad mentorskim tonem znawcy przeważa głos fascynata (choć autor z pewnością jest jednym i drugim). Ta pasja jest zaraźliwa, tej miłości można pozazdrościć. Jak czytamy: „los obrazów (…) dziwny jest i nieprzewidywalny” [8] – nie inaczej uważam po lekturze tych mistrzowskich esejów.
Przypisy:
[1] Wojciech Nowicki, „Odbicie”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015, s. 195.
[2] Tamże, s. 96.
[3] Tamże, s. 82.
[4] Tamże, s. 83.
[5] Tamże, s. 196.
[6] Susan Sontag, „O fotografii”, przeł. Sławomir Magala, Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1986, s. 68.
[7] Wojciech Nowicki, „Odbicie”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015, s. 112.
[8] ] Tamże, s. 55.
Podczas pisania recenzji korzystałam z:
Roland Barthes, „Światło obrazu. Uwagi o fotografii”, przeł. Jacek Trznadel, Wydawnictwo KR, Warszawa 1996.
Susan Sontag, „O fotografii”, przeł. Sławomir Magala, Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1986.
Książka:
Wojciech Nowicki, „Odbicie”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.
* Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Czytaj także recenzję esejów Susan Sontag:
Jacek Głażewski „W cieniu zakwitającej melancholii”
Bohaterowie szkiców Susan Sontag (widać tu silne francusko-niemieckie przymierze): Antonin Artaud, Roland Barthes, Walter Benjamin, Elias Canetti będą wciąż fascynować, inspirować, oburzać. Ich dzieła powstały „pod znakiem Saturna”, w cieniu zakwitającej melancholii, gdzie spojrzenie w dal nie skrywa pustki, lecz bolesną prawdę o niespełnieniu, które staramy się zagłuszyć. Saturn, bóg zasiewu i czasu, mniej okrutny niż Apollon (ten wymuskany idol bufonów), pomimo że pożarł własne dzieci, stał się bogiem „złotego wieku” – twórczego i wiecznego.