Wybory, wybory i po wyborach. Mamy już rząd. Teraz pora na resortowe i instytucjonalne wymiatanie. Jeśli wierzyć zapowiedziom, zmiany nie ominą również telewizji publicznej, o której upolitycznieniu w przed- i powyborczym ferworze częstokrotnie wypowiadał się Jarosław Sellin. Cóż, rezultat „odpolityczniania” TVP jest łatwy do przewidzenia – jedno upolitycznienie zostanie zastąpione drugim. Znacznie bardziej interesujące jest to, w jaki sposób wygrana ekipa chce zapewnić telewizji finansowe wpływy i podtrzymać jej misyjność. Sellin, goszcząc u Moniki Olejnik, stwierdził, że „trzeba wyrwać media publiczne z reżymu spółek prawa handlowego”. Pięknie, można tylko przyklasnąć. Tylko przekształcić je w co? Państwową instytucję kultury? I jak taką instytucję finansować, skoro ściągalność abonamentu pozostawia wiele do życzenia? Z dotacji ministra kultury?
Telewizja z prądem…
Istnieją, oczywiście, inne sposoby finansowania. W Polsce co i rusz pojawia się pomysł, popierany również przez Sellina, zniesienia abonamentu w obecnym kształcie i narzucenia powszechnej, obowiązkowej odpłatności za publiczne usługi RTV, która mogłaby być uiszczana np. wraz z płatnościami za prąd. Dziś bez prądu żyć nie idzie, więc zapewniałoby to skuteczną ściągalność należności.
Przyznaję bez bicia – za prąd płacę, za telewizję nie, bo jej nie oglądam. Telewizja mnie nie interesuje, ponieważ jest śmiertelnie nudna, a wszystkie potrzeby, które mogłaby zaspokoić, zaspokajam w inny sposób. O newsach dowiaduję się z Internetu, filmy oglądam w kinie lub na ekranie komputera, wieczorne otępienie zapewniam sobie nie dzięki telewizyjnym show, lecz dzięki You Tube’owi. Z mojej perspektywy płacenie za to, co oferuje TVP w obecnym kształcie, to – mówiąc łagodnie – wywalanie pieniędzy w błoto. Abym zgodził się więc dobrowolnie na kolejny haracz, ktoś musiałby mi wiarygodnie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy dziś w Polsce inna telewizja publiczna jest możliwa?
Znając naszych telewizyjnych animatorów, śmiem wątpić. Wiem za to, na jaką telewizję chętnie bym się zrzucił, a nawet do obowiązujących 21,50 zł za miesiąc dołożył – niech stracę – kolejne 2 zł. W ramówce musiałyby się znaleźć: po pierwsze, relacje ze wszystkich ważniejszych zawodów pływackich i waterpolowych; po drugie, program w stylu „Węglem i piórkiem” Wiktora Zina (kto pamięta, ręka w górę!); po trzecie, co najmniej półtoragodzinne rozmowy o książkach z udziałem Szymona Kloski.
…i pod prąd
O tych ostatnich zamarzyłem sobie, czytając niedawno znakomity dodatek do najnowszego „Le Magazine Littéraire”, w którym znalazł się zbiór tekstów o chyba najsłynniejszym XX‑wiecznym programie telewizyjnym poświęconym książkom – „Apostrophes” Bernarda Pivota. Wszystkim, którzy nie zetknęli się nigdy z tym wytworem francuskiego ducha, a znają choć trochę język Moliera, polecam obejrzeć kilka kawałków na stronie francuskiego instytutu audiowizualnego (ina.fr). „Apostrophes” zniknęło z ekranu w 1990 r., ale wcześniej przez ponad 15 lat kształtowało czytelnicze gusta Francuzów, którzy w każdy piątek o dziewiątej wieczorem, a więc w porze najwyższej oglądalności (!!), zasiadali w miękkich fotelach i przez półtorej godziny oglądali rozmowy z pisarzami o ich książkach.
Dziś wydaje się to cudem, ale gdy przyjrzeć się zaproszonym gościom, zdziwienie ustępuje zrozumieniu. Któż nie bywał u Pivota! Sontag, Sagan, Barthes, Grass, Moravia, Dürrenmatt, Kundera, Lessing, Yourcenar i w ogóle większość modern classics zachodniego świata. Wschodniego zresztą też. W kwietniu 1975 r., zaraz po wydaleniu z ZSRR, francuskie studio odwiedził Aleksander Sołżenicyn. Na udział w jednej z edycji programu zgodził się też wyjątkowo Nabokov (Zachód to czy Wschód?), który Pivotowi postawił jeden warunek: że zapozna się uprzednio z pytaniami, przygotuje odpowiedzi, a następnie… będzie je czytał z kartki w czasie emisji. Pivot zbladł, lecz ostatecznie się zgodził. Nabokov przekonał go ponoć, że czytając, doskonale udaje improwizowaną mowę i że kartki z odpowiedziami da się elegancko ukryć na biurku za parawanem z książek.
Nabokov wypadł aż nadto elokwentnie, co nie udało się z kolei włoskiej działaczce lewicowej Marii Antonietcie Macciocchi, autorce entuzjastycznej książki o Mao Zedongu, na której suchej nitki nie zostawił wybitny sinolog Simon Leys. Jej przypadek świetnie pokazuje siłę społecznego rażenia „Apostrophes”. Nazajutrz po emisji księgarnie zwracały egzemplarze publikacji Macciocchi, oceniając je jako niechodliwe. Po latach autorka wyznała Pivotowi, że bezpardonowa krytyka Leysa złamała jej karierę naukową.
Luz i brawura
Tak, taką telewizję chętnie bym finansowo wsparł. Problem w tym, że aby taką telewizję mieć, nie wystarczy „wyrwać media publiczne z reżymu spółek prawa handlowego”. Nie chodzi bowiem tylko o pieniądze. Trzeba by się jeszcze zdobyć na odrobinę zbiorowej anarchii i niewymuszonego luzu, które były charakterystyczne dla pionierskich lat małego ekranu. Czym byłyby „Apostrophes” bez kłębów papierosowego dymu i szklaneczki whisky, którą można się było swobodnie poczęstować podczas nagrania; tak swobodnie, że Charles Bukowski nie tylko wydudlił sancerre podane mu przez Pivota, lecz także wypił przyniesioną przez siebie butelkę wina i ostatecznie upił się na wizji? I czym byłyby „Apostrophes” bez odrobiny brawury, którą Pivot wykazał się choćby wówczas, gdy zaprosił słynnego matematyka Jeana Dieudonnégo? Wspomnienia tego ostatniego od 24 strony składały się w zasadzie z samych równań i nikt z obecnych – oprócz gościa, rzecz jasna – nie rozumiał, o czym jest dzieło. Nie przeszkodziło to Pivotowi w przeprowadzeniu świetnej rozmowy, której wynikiem była nadspodziewanie wysoka sprzedaż omawianej książki.
Czy ten luz i brawura są dziś jeszcze możliwe? I czy jest możliwe utrzymanie przeciętnego widza w skupieniu przez półtorej godziny, bez zmieniania kadrów niczym w teledysku? Obawiam się, że nie. Żyjemy w erze zappingu i wideoklipu, gdzie rozmowa o kulturze przypomina czkawkę i „dla urozmaicenia” zawsze musi się odbywać w jakimś udziwnionym entourage’u. Jeśli ktoś chce płacić za takie show, proszę bardzo. Oby narodowa zrzutka odbywała się dobrowolnie. Na szczęście zgodnie z prawem mogę jeszcze odmówić płacenia abonamentu, a prąd kupować solo – bez dodatków.