Piotr Kieżun: Karol Irzykowski to jedna z najwybitniejszych postaci polskiej sceny intelektualnej przełomu XIX i XX w. Jednak w przeciwieństwie do Stanisława Brzozowskiego, z którym często się go zestawia, jest on dziś we współczesnych dyskusjach o Polsce wielkim nieobecnym. O Brzozowskiego się spieramy, Brzozowskiego studiujemy, Brzozowskiego wyrywa sobie z rąk młoda lewica i prawica. O Irzykowskim właściwie zapomnieliśmy. Dlaczego?
Ewa Paczoska: Dlatego że z Irzykowskiego nie można zrobić takiego bohatera, jak z Brzozowskiego. Brzozowski jest bohaterem narracji o charakterze tragicznym – opowieści o niezrozumieniu, złej woli i polskich toksynach. Dziś w Polsce mamy po prostu jakiś problem z historią Polaka myślącego. Zupełnie inny rodzaj opowieści wzbudza w nas zbiorowe emocje, ekscytacje albo nienawiści. Swoją drogą to zadziwiające, że teraz, przy tej bardzo wyrazistej fali zainteresowania Brzozowskim, o Irzykowskim mówi się tak mało. Był on przecież kongenialnym czytelnikiem autora „Płomieni”. Zapomina się też o świetnym, interesującym jako próba dialogu, wydaniu „Legendy Młodej Polski”, do którego Irzykowski zrobił swój własny komentarz w postaci indeksu.
Mateusz Chmurski: Jeśli chodzi o recepcję Irzykowskiego, dla mnie bardziej niż znamienny jest czysto biograficzny fakt. Nie wiem, czy państwo pamiętają, jaki był zawód bohatera naszej rozmowy – ten zawód, z którego żył przez bite dwadzieścia lat. Otóż Irzykowski był stenografistą. Pracował w sejmie galicyjskim, potem w sejmie II Rzeczpospolitej, zresztą za dość marne pieniądze. Nie było jednak mowy, żeby żył z literatury. Ta perspektywa pojawiła się dopiero w późnych latach 20. oraz w latach 30. wraz z powstaniem Polskiej Akademii Literatury. Mając to w pamięci, warto przypomnieć sobie jedną z wypowiedzi Irzykowskiego o Brzozowskim, w której ten pierwszy stwierdza, iż Brzozowski był autorem „nie posiadającym tej dyskrecji ciszy”, którą w domyśle, oczywiście, posiadał sam Irzykowski.
Ze współczesnym odbiorem Brzozowskiego wiąże się z kolei zaskakujący paradoks. Dzięki temu, że pewne konteksty filozoficzne i myślowe się powtarzają, np. marksizm w postaci neomarksizmu, Brzozowskiego daje się dziś umieścić w debacie publicznej pomimo bardzo stereotypowej młodopolskiej retoryki oraz stylistyki, która teoretycznie powinna dla nas brzmieć jak z podręcznika do historii literatury. Za to Irzykowski, który z założenia krąży, który szuka trudnego czytelnika, nie daje się w ten sposób zaszufladkować. Trudno dziś przyporządkować jego myśl tej czy innej grupie społecznej, ideologicznej czy politycznej.
Piotr Kieżun: Czy nieobecność Irzykowskiego nie wynika po prostu z tego, że czytając go, ma się wrażenie dzielenia włosa na czworo? W zapiskach z 1944 r. Irzykowski zarzucał Brzozowskiemu promowanie megalomanii czynu, lekceważenie jednostki na rzecz człowieka przez wielkie „C”. Są to jednak wyraziste, wielkie idee, Irzykowski zaś drobi, zajmuje się szczegółami.
Ewa Paczoska: Podjęłabym tutaj wątek pozytywizmu, bo Irzykowskiego da się z pozytywizmem połączyć. Nie z tym, który wiąże się z walką starej i młodej prasy w Warszawie lat 70. XIX w., ale z pozytywizmem, który jest poważną propozycją filozoficzną. Irzykowski będzie zresztą mówił jeszcze w okresie międzywojennym, że myśmy takiego prawdziwego pozytywizmu w Polsce nie mieli, że przypominał on u nas raczej ruchawkę dziennikarską. Pozytywizm w wykonaniu Irzykowskiego to jest właśnie owo rozdrabnianie, dzielenie włosa na czworo. To jest ruch myśli, ale również praktycyzm, ciągłe przekłuwanie baloników, które wszyscy wokół nieustannie nadmuchują. Być może pytanie o dzisiejszą nieobecność Irzykowskiego jest pytaniem o nieobecność pozytywizmu w polskiej narracji i w polskim życiu.
Mateusz Chmurski: Odnoszę czasami wrażenie, że Irzykowski jako jedyny czytelnik Brzozowskiego był świadom tego, co w jego pismach rzeczywiście należy do autora, a co z pism Brzozowskiego wybierała sobie publiczność. Ów rozdźwięk pomiędzy zawartością a recepcją dotyczy zresztą również dzisiejszych czytelników. Ewa Paczoska przypomniała indeks do „Legendy Młodej Polski”. Ten indeks jest niesamowicie dokładnym opracowaniem mapy myśli Brzozowskiego, takiej mapy, która dzisiaj nie funkcjonuje i z której bierzemy zaledwie kilka haseł, a kilkadziesiąt czy wręcz kilkaset pozostaje w cieniu. Wracając do pisarstwa samego Irzykowskiego, to prawda, dzielił on włos na czworo, ale chciał także, żeby inteligentna publiczność była w stanie dzielić ten włos na czworo razem z nim, a nie chwytała kilka sloganów z Brzozowskiego i wpisywała je znów w to polskie Oberammergau, które Brzozowski sam chciał zniszczyć czy zdekonstruować.
Piotr Kieżun: A podobieństwa? Napisałeś w jednym z tekstów, że dla Irzykowskiego Brzozowski był jednocześnie postacią zbyt bliską i zbyt daleką. I rzeczywiście, stosunek Irzykowskiego do autora „Płomieni” to swoista Hassliebe. Łączy ich na pewno krytyka polskości. W jednym z tekstów Irzykowski pisze o tym, dlaczego nie ma dramatu w Polsce, i mówi, że „chemia życia polskiego jest niedramatyczna. Polak nie lubi się kłócić. […] Nie ma poczucia sceniczności, jest tylko lepszym i gorszym solistą”. Pod tym stwierdzeniem spokojnie mógłby się podpisać Brzozowski.
Ewa Paczoska: Głównym powinowactwem pomiędzy nimi jest niezgoda na świat gotowy. Jest to obsesyjny motyw pism Brzozowskiego, który kształtuje jego myślenie także o Polakach i kulturze polskiej. Że my przychodzimy na świat, żyjemy i umieramy w tych samych dekoracjach i nic z tym nie robimy.
Mateusz Chmurski: Ja bym jednak podkreślał, dlaczego nie ma pomiędzy nimi punktów wspólnych. Mówiąc bardzo skrótowo, dlaczego Brzozowski był zmorą życia Irzykowskiego. Ostatnio przeglądałem wspomnienia o Irzykowskim Haliny Marii Dobrowolskiej napisane w latach 40. Według świadectwa autorki Irzykowski jeszcze dobre trzydzieści lat po śmierci Brzozowskiego wciąż wracał do niego myślami i się na niego zżymał.
Trzeba wyobrazić sobie całą sytuację: Irzykowski przez całe życie marzył, podkreślam marzył, aby zyskać czytelnika i mieć wpływ na polskie umysły. A tu nagle przychodzi młodszy od niego o pięć lat Brzozowski, który z dnia na dzień staje się trybunem ludu i prowadzi za sobą rzesze młodzieży, nie do końca zresztą rozumiejące to, co Brzozowski ma im do zaproponowania. Mało tego, Brzozowski należał do tych, którzy potrafili mówić do tłumu, a to było czysto osobiste utrapienie Irzykowskiego, który całe życie się jąkał, choć walczył z tym i jeździł na różne terapie. Trzeba przyznać, że Irzykowski był na tyle uczciwy, iż potrafił docenić siłę intelektu Brzozowskiego, o czym świadczyć mogą teksty – włącznie z recenzją pośmiertnie wydanego „Pamiętnika”. Irzykowski spierał się z jego autorem całe życie, aż do lat 40. XX w.
Ewa Paczoska: Warto pamiętać, że ważny zbiór swoich poważnych krytycznoliterackich esejów „Współczesna powieść polska” Stanisław Brzozowski zadedykował właśnie autorowi „Pałuby”. Zapowiadał też książkę o Irzykowskim, która się miała nazywać „Psychologia naczyń włosowatych” czy jakoś podobnie. To jedna z tych widmowych książek Brzozowskiego, która nigdy nie powstała. Myślę, że Irzykowski niewielu miał takich partnerów do dyskusji. Natomiast istnieje pomiędzy nimi jedna zasadnicza różnica. Mateusz Chmurski mówił w czasie dzisiejszej konferencji [1] o sposobie pisania Irzykowskiego – że jego myśl biegła jakby po kole, że Irzykowski wracał do pewnych wątków. Otóż u Brzozowskiego myśl biegnie po spirali. W każdej następnym dziele wznosi się on już w inne regiony, nie wraca do raz wyrażonej idei. To mogło Irzykowskiego irytować jako jakiś rodzaj niedbalstwa intelektualnego, intelektualnej pozy.
Pozostaje jeszcze spór dotyczący inteligencji. Co Brzozowski o niej mówi? W pewnym momencie stwierdza, że inteligencja powinna się podać do dymisji po rewolucji 1905 r. Jak mógł to odebrać Irzykowski? Nie pamiętam, czy bezpośrednio zareagował na ten tekst, ale ma się on nijak do idei klerkizmu, którą Irzykowski popierał.
Piotr Kieżun: Zostawmy na razie Brzozowskiego i zajmijmy się samym autorem „Pałuby”. Kiedy spojrzy się na pisma, w których publikował, można się zastanawia, jakimi drogami szła jego myśl. Były wśród nich krakowska „Nowa Reforma”, „Skamander”, „Wiadomości Literackie”, z którymi się też fechtował, socjalistyczny „Robotnik”, sanacyjny „Pion”. Pisał też do narodowego „Prosto z Mostu”, choć nie oznacza to, że był narodowcem. Do „Prosto z Mostu” pisali przecież zarówno Bolesław Miciński, jak i młody Turowicz.
Ewa Paczoska: Przyczyną tego, że Irzykowski pisuje do pism różnej orientacji, absolutnie sprzecznych ze sobą ideowo, jest to, że on w pewnym momencie wszędzie popadał w konflikt, po czym musiał opuścić daną redakcję i szukać dla siebie nowego miejsca. Wydaje mi się, że interesowało go jednocześnie bardzo wiele idei jego czasu – każdą uczciwie analizował, każdą chciał przemyśleć, włączyć w krąg swoich poważnych lektur, ale żadnej z tych idei nie chciał absolutyzować. Okazywało się więc, że mają do niego pretensję zarówno socjaliści, jak i konserwatyści, choć na pozór wydawał się bliski tej czy innej opcji.
Mateusz Chmurski: Tu się krzyżują dwie rzeczy. Po pierwsze, jego dramatyczne poszukiwania odbiorcy i jego kłótliwość. Po drugie, przekonanie Irzykowskiego, że intelektualista niczego się nie boi. Jeżeli na giełdzie dyskursów pojawiają się w danym momencie pewne poglądy, to jest on w stanie zmierzyć się z nimi wszystkimi. Oświeceniowy racjonalista ma obowiązek się z nimi skonfrontować, zapoznać i w idealnym przypadku – przekonać do swej racji.
Piotr Kieżun: I czasami uderzyć. Irzykowski bywa niezwykle drapieżny.
Ewa Paczoska: To prawda, był drapieżny. Dziś byłby przede wszystkim zdecydowanym przeciwnikiem political correctness. Choć te wszystkie środowiska dyskutujące ze sobą w Polsce międzywojennej też wytwarzały między sobą pewną kulturę taktu.
Piotr Kieżun: Współczesne polskie spory wydają się jednak letnie w porównaniu z tym, co działo się przed wojną. Wróćmy do Irzykowskiego. Chciałbym spytać o „Prosto z Mostu”. Czy wybór tej właśnie redakcji był szukaniem sobie pisarskiej przestrzeni, czy zadecydowało raczej jakieś powinowactwo ze Stanisławem Piaseckim? Znalazłem w książce profesora Henryka Markiewicza cytat z listu do Karola Ludwika Konińskiego, w którym Irzykowski przyznaje się, że ma w sobie czasem pokusy, żeby zwalczać w sobie „miękki humanitaryzm”. O tym, co oznacza zwalczanie tych pokus, przekonaliśmy się na szerszą skalę w czasie II wojny światowej.
Ewa Paczoska: Tak, ale jeśli spojrzeć na teksty Irzykowskiego, to nie jest jasne, czym miałby być ten „miękki humanitaryzm”. Stąpamy tu po kruchym lodzie, bo mamy jakąś wizję „Prosto z Mostu”, jego linii politycznej, ideologicznej. Wydaje mi się, że Irzykowski po prostu jest sobą. Nie mam poczucia, że się sprzeniewierza.
Matusz Chmurski: Zgadzam się. Irzykowski jest dalej sobą, tylko czasy są już inne. On dalej stara się racjonalnie krążyć miedzy jedną myślą a drugą, ale w momencie, w którym rzeczywistość wokół niego jest tak bardzo zideologizowana i spolaryzowana, nie może znaleźć odbiorcy, który byłby w stanie spokojnie rozważyć jego argumenty. Zresztą tego typu refleksje prowadzą do cokolwiek anachronicznej lektury.
Konrad Niciński przeprowadził bardzo subtelną analizę tego, jak teksty Irzykowskiego wpisywały się w poszczególne polemiki z „Wiadomościami Literackimi” czy w antysemickie kampanie. Nie chcę teraz tego szczegółowo odtwarzać, ponieważ wymaga to ogromnej erudycji, ale ważne jest, w jakim kontekście pojawiają się owe artykuły. Weźmy pod uwagę choćby taki przykład: w 1912 r. odbywa się jedna z największych nagonek antysemickich przed I wojną światową. W tym samym czasie pojawia się tekst Irzykowskiego o psychoanalizie, opublikowany w jednym z poczytnych czasopism, w którym cała strona jest poświęcona rozważaniom o tym, że partia żydowska zdradziła partię polską, bo opowiedziała się nie za tymi kandydatami do petersburskiej Dumy, co trzeba. Tekst Irzykowskiego o tym, co potem było uważane za „żydowską psychoanalizę”, nie jest jawnym włączeniem się w debatę, natomiast jeżeli obok otwarcie antysemickiego artykułu, który zajmuje całą kolumnę, pojawia się nagle artykuł o „dziwnej nauce żydowskiego profesora z Wiednia”, zwracający uwagę na społeczno-kulturowe znaczenie psychoanalizy, to taka niewinna interwencja okazuje się bardzo subtelnym głosem w niezwykle ważnej dyskusji. Choć widzimy to dopiero z naszej perspektywy, dokładnie wiek później.
Piotr Kieżun: Słonimski w swoich felietonach z końcówki lat 30. doskonale widzi, na co się zanosi w Europie. Czy Irzykowski też jest jasnowidzem i wie, czym skończą się lata 30.?
Ewa Paczoska: Irzykowskiego można raczej nazwać ostrowidzem, chociaż nie w tej sprawie. Po pierwsze, jest on pacyfistą, któremu się wydaje, że kultura zbawi świat. To jest rodzaj dziewiętnastowiecznego marzenia, że się wszyscy zhumanizujemy przez kulturę. Wierzy też, że doświadczenie I wojny jest na tyle silne i że tak dogłębnie pozwoliło poznać okrucieństwo i moc zabijania, że teraz da się tego wszystkiego uniknąć. W tle mamy tu do czynienia z humanistyczną, czy raczej humanitarną, z ducha pozytywistyczną empatią. Irzykowski raczej nie odbierał tych samych sygnałów co Słonimski. Swój sejsmograf miał ustawiony w innym miejscu niż ten ostatni.
Mateusz Chmurski: Nie wiem, na ile to jest pozytywistyczne dziedzictwo, a na ile dziedzictwo wręcz oświeceniowe, pochodzące od niemieckich romantyków, lecz Irzykowski rzeczywiście wierzy, że chaos zawsze da się opanować za pomocą racjonalnej dyskusji. Tym bardziej, że I wojny światowej doświadczył nie jako żołnierz, ale jako reporter.
Piotr Kieżun: Przypomnijmy, na froncie rosyjsko-austriackim…
Mateusz Chmurski: …który widzi z bardzo bliska, ale na który patrzy okiem poniekąd ponadnarodowym, nie opowiadając się za żadną z narodowości. Przypomina to piękny, utopijny, austro-węgierski mit o pokojowym współistnieniu pod rządami Franza Josepha. W 1942 lub 1943 r. Irzykowski zapisuje zresztą w dzienniku słowa, które w naszej anachronicznej lekturze mogą szokować. Przytaczam je z pamięci, ale ich sens jest mniej więcej taki, że szkoda by było, gdyby Niemcy przegrali wojnę – mają bowiem taki Geist!
Piotr Kieżun: Dobrze, że o tym wspominasz, bo chciałem zapytać o stosunek Irzykowskiego do Niemców. Sam pisał o sobie jako o zniemczałym Polaku. Być może Irzykowski nie widzi, co się dzieje, bo Niemcy ogląda przez czysto intelektualny filtr. Jak jest rola niemieckiej kultury w jego myśleniu?
Mateusz Chmurski: O roli kultury niemieckiej w życiu Irzykowskiego napisano już całą bibliotekę, ale na potrzeby tej dyskusji można by postawić następującą tezę: Irzykowski był całkiem udanym produktem austro-węgierskiego szkolnictwa, które notabene było całkiem niezłe. Gdy wczytamy się w zestawione przez Barbarę Winklową wypisy z ksiąg szkolnych pochodzące z placówek, w których Irzykowski pobierał nauki, to zobaczymy, że przez parę ładnych lat uczył się pięciu języków: dwóch języków antycznych, języka polskiego, ruskiego (czytaj ukraińskiego) i niemieckiego. Właśnie ten ostatni wybrał sobie jako język wiodący, ale nie tyle jako język Austriaków, ile język kultury niemieckojęzycznej – język pewnego sposobu myślenia, który pragnął wprowadzić w Polsce przez całe swoje życie.
Ponadto na prawach kuszącej nadinterpretacji można by stwierdzić, że Irzykowski świadomie próbuje konstruować siebie jako autora niemieckojęzycznego, by rozwiązać swoje czysto osobiste problemy. W 1881 r. przeżywa całkiem nowoczesny dramat. To właśnie wówczas rozwodzą się jego rodzice. Z jednej strony mamy jego ojca, kompletnego bankruta zamieszkującego rozlatujący się dworek w Galicji, którego, jak można sądzić po „Dzienniku”, Irzykowski raczej nie znosił. Z drugiej – matkę, która wyjeżdża z córkami do Lwowa, najnowocześniejszego miasta regionu, gdzie te ostatnie będą się realizowały artystycznie. Irzykowski musi więc dokonać wyboru pomiędzy tradycyjną, sienkiewiczowską niemal, dworkową polskością a nowoczesnością stolicy Galicji. Przyjeżdżając do tego miasta niejako z automatu zanurza się w język niemiecki i w tym języku do 1897 r. pisze po części swój dziennik. We Lwowie rozpoczyna również studia na germanistyce. W tym czasie inspiruje się Hebblem, o którym usiłuje napisać doktorat u profesora Wernera. Jednak w pewnym momencie Irzykowski zdaje sobie sprawę, że jako autor niemieckojęzyczny nie będzie miał szans na osiągnięcie sukcesu. Świadomie obiera więc rolę piewcy, herolda, orędownika kultury niemieckiej wśród polskiej publiczności.
Katarzyna Sadkowska: Mam wrażenie, że Irzykowski nie do końca jest Polakiem z wyboru. Tak, jak powiedziałeś, pewne rzeczy mu się po prostu nie udały. Całe życie będzie się czuł lepszy od swoich rodaków, ponieważ poznał niemiecki, literacko-intelektualny świat, który dla większości Polaków był światem zamkniętym. Narzuca się tu jakoś dyskurs kolonialny i postkolonialny. Irzykowski będzie cały czas przekonany, że kultura niemiecka stoi wyżej od kultury polskiej, a przynajmniej jest bardziej subtelna i zniuansowana. Kiedy opisuje wykłady lwowskich polonistów, nie zostawia na nich suchej nitki. Jest co prawda członkiem Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, ale to, co się tam dzieje, jest mu w gruncie rzeczy obce.
Mateusz Chmurski: To prawda, wyrażenie „Polak z wyboru” brzmi może zbyt mocno. Powiedziałbym więc inaczej – uczestnik polskiego obiegu literackiego z wyboru.
Katarzyna Sadkowska: Czy miał jednak wybór?
Mateusz Chmurski: Miał. Byli w tamtym czasie Polacy, którzy próbowali zmienić język i niektórym się to udało. Znamy nawet całkiem słynne przypadki, jak choćby casus Stanisława Przybyszewskiego.
Katarzyna Sadkowska: Problem polega jednak na tym, że w przeciwieństwie do Irzykowskiego Przybyszewski odniósł literacki sukces. Autor „Pałuby” wraca więc do polszczyzny, ponieważ pragnął być nie tyle niemieckojęzycznym uczonym czy publicystą, ile niemieckojęzycznym pisarzem, co mu się nie udało.
Mateusz Chmurski: Myślę, że na życiowe wybory Irzykowskiego należy patrzeć dwojako. Po pierwsze, próbując sobie odpowiedzieć, jak owe wybory wyglądają z naszej perspektywy, po drugie, jak oceniał je sam Irzykowski. On sam był święcie przekonany, że dokonał swoistego przeistoczenia na potrzeby narodu i że spełnia kulturotwórczą misję. Warto przypomnieć, że „Pałuba” była pomyślana przez autora jako powieść edukacyjna. Najwcześniejsze szkice „Pałuby”, jakimi dysponujemy, są umieszczone w „Dzienniku”. Irzykowski wielokrotnie przywołuje tam wątek snu, w którym nieomal prowadzi za rękę polskiego chłopca, przyszłego bohatera powieści, i ukazuje mu, jak wygląda świat. Stąd wściekłość Irzykowskiego na Brzozowskiego – że angloman i rusofil; a później na Boya – że przez swoją francuską lekkość pozbawia nas powagi i kantowskiego „nieba gwiaździstego”.
Piotr Kieżun: Wróćmy do Irzykowskiego jako do krytyka literackiego. Wiemy, że namiętnie czytał Niemców i Austriaków. Czytał również masę literatury polskiej. Wiemy, z kim się fechtował. Wielokrotnie występował przeciwko Miriamowi, Boyowi, futurystom, Słonimskiemu, skamandrytom, Witkacemu, formistom, awangardzie… Kto spośród polskich pisarzy był dla niego pozytywnym punktem odniesienia? Bo trzeba szczerze przyznać, że wielu późniejszych gigantów literatury nie zauważył – choćby Gombrowicza.
Ewa Paczoska: Nie zauważył też Schulza, choć ja mam do niego największe pretensje o to, że nie zauważył kobiet – genialnych pisarek dwudziestolecia. Nieustannie pisał, że reprezentują „styl lusterkowy”. Jeśli chodzi o Nałkowską, powodem były oczywiście osobiste animozje. Zresztą Gombrowicz też nie docenił Nałkowskiej, ponieważ irytowała go swoimi wielkopańskimi gestami, snobizmami i salonem. W przypadku Irzykowskiego zadziwiające jest to, że nie dostrzegał właśnie tych pisarzy, którzy mogli być jego sojusznikami czy wręcz kontynuatorami jego pomysłów – jak wspomniany Gombrowicz. Ponadto Irzykowski bardzo zmieniał swoje sądy. Po wydaniu „Łuku” stał się wielbicielem Kadena-Bandrowskiego, po ukazaniu się „Generała Barcza” nazwał pisarza „piewcą świństwa”. Lubił niektóre teksty Iwaszkiewicza. Cenił Dąbrowską. Ale to wszystko wciąż się zmieniało. Z Witkacym był w sporze, ale sądzę, że głównie dlatego, iż Witkacy toczył w swoich utworach grę z powieścią popularną. Irzykowski uwielbiał za to fantastyczną prozę Stefana Grabińskiego, który dziś znów przeżywa renesans, ale również o nim potrafił napisać w niezwykle złośliwy sposób.
Katarzyna Sadkowska: Zaryzykowałabym tezę, że Irzykowski po prostu nie odnalazł się w dwudziestoleciu. Podobnie zresztą jak inny wybitny krytyk, Ostap Ortwin. Obaj wchodzili w rzeczywistość II Rzeczpospolitej z przekonaniem, że wiedzą już, jak ma ona wyglądać, i z tego powodu nie byli skłonni do dialogu z młodszymi twórcami. Ortwin zarzucał im, że pewne rzeczy traktują zbyt lekko, że brakuje im narodowych ideałów, głębszej perspektywy. To, co reprezentowali, było dla niego za frywolne. Tak jak poezja Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, o której pisał, że „nie wgryza się w miąższ życia, w miąższ zagadnień, tylko głaszcze opuszkami palców”.
Piotr Kieżun: Kiedy dziś wspomina się autora „Pałuby”, często przywołuje się figurę klerka. Czym jest ona dla Irzykowskiego?
Ewa Paczoska: U Irzykowskiego klerk to bardzo synkretyczne pojęcie. Mieści się w nim między innymi pozytywistyczne wyobrażenie roli intelektualisty. Ma ono też związek ze stosunkiem pisarza do kultury masowej i poczuciem, że ta ostatnia zaczyna nas osaczać i że wszystko niedługo zostanie zglajchszaltowane. Idea klerkizmu jest więc desperacką próbą obrony elitarnego stosunku do kultury w obliczu rządów mediokracji i wszechobecnego uśrednienia. W tym sensie Irzykowski okazuje się ostatecznie utopistą – jak wszyscy XIX-wieczni z ducha myśliciele.
Przypis:
[1] Chodzi o międzynarodową konferencję naukową „Karol Irzykowski 1944–2014. Człowiek sporu, postać sporna”, której częścią była debata na Poddaszu Kultury. Współorganizowana przez Instytut Literatury Polskiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk oraz EUR’OBREM, UMR 8224 (Université Paris-Sorbonne – CNRS) konferencja odbyła się w Warszawie w dniach 7–8 listopada 2014 r. „Kultura Liberalna” była partnerem wydarzenia.