I.
Hajże na krytykę!
Pisarze polscy, tzw. czyści twórcy, w ostatnich czasach, oszaleli z braku głębszego powodzenia, szukają sposobności do zemsty tam, gdzie najbliżej i najłatwiej – i urządzili nagonkę na krytykę. Ona winna! Nie piszecie o nas recenzyj lub za skąpe, nie bierzecie nas za przedmiot essayów, nie podglądacie i nie wyjawiacie piękności naszych dusz twórczych, nie odgadujecie naszych zamiarów intuicyjnych – których my sami nie znamy, nie robicie grubych literatur, w których bylibyśmy skatalogowani, zaklasyfikowani, tłustym drukiem lub petitem przekazani potomności. Jest przysłowie o miotaniu pereł przed wieprze; my, twórcy, jesteśmy od wytwarzania pereł, a wy, krytycy, macie je wieprzom pod ryj zanosić i one wieprze do onych pereł przekonywać. […]
II.
Nie będę się wdawał w drobiazgową obronę krytyki – musiałaby ona sięgnąć aż do dzisiejszej sytuacji gospodarczej, która krytykę paraliżuje w stopniu o wiele większym niż „czystą twórczość”. Trzeba to powiedzieć w terminologii kupieckiej: autorowi „opłaci się” – w monecie brzęczącej lub choćby w monecie sławy – napisać powieść lub tomik poezji, krytykowi nie „opłaci się” tydzień czasu zużyty na przestudiowanie tych utworów i na napisanie o nich felietonu tak wyczerpującego i fachowego, jakiego wymaga np. pani Nałkowska. Jeżeli p. K. Bandrowski nieustannie skarży się na to, że powieściopisarz pracuje z deficytami, to cóż dopiero mówić o jako tako sumiennym krytyku: pracuje on z poświęceniem się, dla własnej satysfakcji i dla bardzo wątpliwej sławy, gdyż prócz Boya-Żeleńskiego nikt nie wydaje swych recenzyj zbiorowo, podczas gdy najmarniejsze wiersze zbiera się w tomik i obciąża się nim potomność. (Opłacą się jeszcze tylko krytyki teatralne: 1) prestiż fotelowy, 2) flirt z aktorkami, 3) bilety gratisowe).
Poruszano w polemice kwestię: jakoby krytyk nigdy nie wywierał wpływu na autorów twórczych. Owszem, wywiera, ale wpływ ten nigdy nie bywa przyznany. Autor ukrywa go w głębi duszy, na pozór nawet oponuje, myli ślady, wysławia innych bogów. Krytyk musi pracować zawsze au fonds perdu. Krytyka może oddziaływać na autora nie tylko przez pouczenie go, ale i przez poddawanie mu pewnych sposobów, uchwytów, orientacyj, nawet wprost konkretnych pomysłów – przez pobudzenie go do plagiatu. A plagiatu nie ma jak tylko od twórczości do twórczości. Już ten jeden fakt świadczy o twórczych elementach, zawartych w krytyce. Przy tym dodać trzeba, że krytyki (recenzje) pisze się nie tylko dla autorów właśnie krytykowanych, lecz dla wszystkich w ogóle, tak że korzystać mogą – i korzystają – także ci, którzy nie są bezpośrednio zainteresowani. (Słuszna uwaga p. Jana Dąbrowskiego).
Literatura staje się placem wyścigów końskich, gdzie każdy stawia na swego faworyta. | Karol Irzykowski
Wracam tedy do poprzedniej kwestii: czy i o ile krytyka jest także twórczością, sztuką, na równi z tzw. twórczością czystą.
Z góry wykluczyć trzeba, żeby ta identyczność krytyki ze sztuką mogła opierać się na tym, że krytyk będzie pisał swoje recenzje i felietony pięknie, ozdobnie, poetycznie czy dowcipnie. Taki krytyk może w swojej recenzji posługiwać się różnymi tzw. walorami artystycznymi, ale z ich sumy nie powstanie jeszcze sztuka. Słusznie zauważył raz Hebbel, że natury prawdziwie poetyckie nie bywają wcale „poetycznymi” w swoich krytykach. Owszem, cechują się one pewną oschłością, gdyż wysuwają na pierwszy plan zagadnienia merytoryczne, nie piszą „naokoło” utworu, lecz wprost o utworze, przebijając się od razu do jego trzewi. Wszelka inna działalność krytyczna jest marginesową, felietonową.
Losy polskiej literatury zależą ód tego, jak się rozstrzygną: w poezji przesilenie metafory, w krytyce przesilenie dowcipu (kołtuństwo felietonowe). […]
III.
Zarzut, że krytyk jest skrachowanym poetą i że za swoją „bezpłodność” lubi się mścić na „prawdziwych twórcach”, jest wprawdzie bardzo tani i bardzo perfidny, ale oparty na trafnej diagnozie, mówi prawdę wielką i chlubną. […] Rzecz wiadoma – krytyk albo „popełniał” niegdyś poezje, powieści, dramaty – albo je jeszcze „popełnia”, a przynajmniej ma w planie. Zamiast się z tego prostego faktu natrząsać, raczej należałoby przyjąć za warunek, żeby nikt nie mógł zajmować się krytyką, kto sam nigdy rzemiosła poetyckiego nie uprawiał. Warunek taki jednak byłby z tego względu niesprawiedliwy, że krytyk do swoistego materiału, który wnet opiszemy, dojść może także innymi drogami, np. od: strony nauki, polityki, dziennikarstwa, osobistych, specjalnych doświadczeń życiowych itp.
Czytając książkę Leona Pomirowskiego „Doktryna a twórczość”, kilkakrotnie tknięty zostałem myślą, że autor-krytyk sam widocznie również „tworzy” albo tworzyć zamierza – tak intymne jest czasem jego znawstwo ideału. Np. gdy opisuje, jaką walkę musi stoczyć poeta, aby odpędzić różne natrętne, lecz obce pokusy owego zazdrosnego życia, które zostało poza obrębem jego koncepcji i pragnie ją zamącić. Później dowiedziałem się, że w domysłach się nie mylę.
Że krytyka mogą w każdej epoce życia dręczyć nieziszczone widziadła poetyckie, zanim ulegną reabsorbacji – to wiem z własnego doświadczenia. […]
Od czasu do czasu zagrozi jakiś nowy młody heros, jakieś nowe „najmłodsze” pismo literackie: trzeba zaprowadzić porządek na Parnasie! Jest to czynność raczej policyjna niż krytyczna. | Karol Irzykowski
Pozory, jakoby krytyka była czymś gorszym, wytwarzają się stąd, że istotnie w większej mierze niż poezja może ona być także sztuką stosowaną, służebną. Rozproszkowanie, rozcieńczenie materiału, stopienie go z elementami obcymi jest tu o wiele łatwiejsze. Recenzja – to najpospolitsza postać tej przystosowalności do potrzeb społecznych. Rozleniwia ona krytyka swą gotową, wygodną formą, tak jak poetę rozleniwia np. forma sonetu. Dalej cały dział historycznoliteracki. Ale krytyka może istnieć w różnych stopniach i formach natężenia; może objawiać swój przyrodzony potencjalny materiał mniej lub więcej samodzielnie – samostarczalnie. Miarą zaś jej godności jest to, że jej szczyty są trudniej i rzadziej osiągalne niż szczyty poezji. (Szczyt: broszura Brzozowskiego o Żeromskim z r. 1905, jedna wieża naprzeciw drugiej).
IV.
Z tego wszystkiego wypływa, że widocznie zaszła pomyłka w nazwie. Sama nazwa „krytyka” jest pomniejszająca i zwężająca. Krinejn – znaczy po grecku: sądzić. Ale krytyka w zasadzie nie jest sądzeniem poezji, stawianiem jej na cenzurze. Prawdą jest, że krytyka tkwi w punkcie centralnym i węzłowym i wytwarza sobie rozmaite ramiona. Więc dostarcza także materiału dla sądów w literaturze. Ale prawdziwy krytyk raczej sprawdza, niż sądzi.
Prawda, że gdyby nie snobizm sądu, pewna część zainteresowania publiczności dla literatury by odpadła… Publiczność pała namiętnością sądu. Kto większy: Słowacki czy Mickiewicz, Kaden czy Nałkowska – to są dla niej pytania ważniejsze od wnikania w miąższ dzieł. Próżność samych autorów podtrzymuje ten najpośledniejszy kierunek krytyki; publiczność zaspokaja swoją próżność na rachunek autorów; krytycy, ferujący wyroki literackie, oddają się na usługi tej grze bezmyślnej. Literatura staje się placem wyścigów końskich, gdzie każdy stawia na swego faworyta.
Dla ułatwienia sobie tej zabawy wymyślone są niby sztony głupie podziały i rangi: talentów, półtalentów, geniuszów itp. Odbywa się cmokanie na znak upodobania lub robi się ów znany, antycypujący solidarność słuchacza, uśmiech potępienia.
W tej krytyce arbitralnej celują skamandryci. Bez dowodów, na słowo honoru, wydają rozstrzygające sądy. Szaleją sądami.
W konsekwencji musieli dojść skamandryci do odkrycia, że właściwie krytyka jest czymś w ogóle zbytecznym, jedynym jej zadaniem może być reklama. Zasługa szczerego sformułowania tego postulatu dla krytyki przypada znakomitemu pogromcy Marksa i Mortkowicza, Antoniemu Słonimskiemu. I nie można się było czego innego spodziewać po kimś, co przebył tylko szkołę Makuszyńskiego.
Za dużo pobłażamy, przymykamy oczy – przez solidarność literacką. | Karol Irzykowski
W artykule „Krytyka sumieniem sztuki” E. Breiter ośmielił się twierdzić: o tym samym dziele można napisać dwie różne krytyki, jedną pochwalną, drugą naganną. Potępiła go za to pani Dąbrowska. Teza Breitera wygląda na cynizm, ktoś by powiedział: adwokacki. A jednak nic słuszniejszego. Potwierdzam ją z własnej praktyki. Dzieło sztuki jest czymś wielopostaciowym i może być z różnych stron ujęte. Krytyka sprawia mi przyjemność, póki mówię o dziele samym, o jego treści czy formie, o problemach sztuki. Natomiast największą przykrość sprawia mi to, do czego inni najwięcej się palą i co np. tylu literatów podnieca do szarpania się o stanowisko recenzenta teatralnego: wydawanie sądu, określanie rangi autora lub jego utworu. Na odczepne mogę oczywiście zrobić i to, ale pewności siebie nie mam. Chcesz być pochwalonym? Konieczne to jest dla wydawcy? Niech ci będzie. Ale tracę miarę i proporcję. Swego czasu Brzozowski wytykał mi, że mówię o Przysieckim z większym zainteresowaniem niż o Wyspiańskim. Gdy później napisałem dużą rozprawę o pewnym wybitnym pisarzu, ten powiedział: „Irzykowski kręci na wszystkie strony, wykręca się, ale w końcu musi mnie uznać”. To go tylko interesowało – uzna czy nie uzna? Dla mnie to było kwestią ostatniego rzędu.
Wydawanie „sądów” jest właściwie rzeczą woli, może etyki, a najpewniej należy do dziedziny polityki literackiej (mianowania, przeniesienia, awanse i degradacje). Może też należy do porządku, do higieny. Od czasu do czasu zagrozi jakiś nowy młody heros, jakieś nowe „najmłodsze” pismo literackie: trzeba wyczyścić stajnię Augiasza! Zniszczyć „szkodników”! Zaprowadzić porządek na Parnasie! Jest to czynność raczej policyjna niż krytyczna. Kto ma na to ochotę, temu nawet przyklasnę. Za dużo pobłażamy, przymykamy oczy – przez solidarność literacką, bo literatura musi dziś skupiać się w pewną mafię wobec sportu, filmu i innych zajęć, które jej wyrywają czytelników. I raz na rok można by urządzić sobie wzajemnie sądny dzień – dla honoru.
V.
Gdyby z krytyką było tak, jak tego chce Straż Piśmiennictwa Polskiego, krytycy chodziliby po świecie z pochylonym czołem i podwiniętym ogonem, wstydząc się swego lokajskiego zawodu. Ale subiektywne poczucie każdego krytyka jest – powinno być inne. Nie poczucie bankructwa wewnętrznego, lecz poczucie wyżyny.
Jeżeli kto wybiera „zawód” krytyka, to z pewnością nie dlatego, żeby się chciał sam degradować. Nie dlatego, że sam nie został poetą, nie ze skromności ani z musu. Wybiera dlatego, że wabi go mniej głośna, lecz ważniejsza część warsztatu ducha, że chce uczestniczyć w kuźni myśli i problemów.
A wybiera tym łatwiej, gdy spojrzał, czym się zajmuje i jaką istotnie rangę umysłową i etyczną ma 90 % tzw. literatury twórczej. Kleceniem rymów, wygniataniem z siebie metafor, obmyślaniem efektów, pochlebianiem czytelnikowi. Przenika to jej robotę na wskroś. Tzw. twórcy wciąż blamują się w oczach krytyka. Oto są np. tacy, których hasłem jest: przyszedłem, ujrzałem życie – i odpisałem. Czy można mieć dla nich szacunek? Pani Nałkowska uskarżała się na krytyków, że nie znają sekretów pisarskich, gdy „my – autorzy – my się na tym znamy”. A może i my się znamy? Uskładać sobie trochę szczegółów, przetransponować fakty rzeczywiste na fikcyjne dla niepoznaki, wpleść trochę opisów, trochę rozmówek, trochę sentencyj, podlać sosem jakiejś modnej tendencji – czy to ma nam, krytykom, imponować, panowie twórcy?
Za dużo wymagacie. Jakże często widzimy u was dziecinną niezaradność wobec problemów życia i sztuki, tępą rutynę, watę zamiast mięsa, niedołęstwo myśli. Jakże często nasza pobłażliwość jest zamaskowaną pogardą. Przychodzimy, ratujemy, podsuwamy wam zamiary i idee, o których wam się zaledwie śniło, rozwijamy je przed czytelnikiem, wmawiamy mu wielkość waszą i waszych dzieł, dla honoru polskiej literatury. Wasze drobniuchne ziarenka rozwijają się pod naszym tchnieniem w bujne drzewa. Szerzymy o was legendy, ale od nas też zależy, aby je cofnąć. Stawiamy was na szczudła, spiskujemy razem z wami przeciw czytelnikom. Źle robimy; w atmosferze tak małych wymagań, a tak wielkiej protekcji poezja traci wagę i rozmach.
Ale nie chcę tu mówić o istotnych grzechach krytyki. Pewna nadzieja postępu jest w tym, że coraz więcej poetów staje się również krytykami. Poezja cofa się do swego źródła, aby nabrać nowego rozpędu. Potwierdza to jeszcze inny objaw: że tzw. twórczość coraz bardziej zbliża się do surowca, do materiału autentycznego, nie obrobionego, takiego właśnie, jakim jest życie w warsztacie „krytyki”. Ramię się skraca, niknie zdolność do wielkiej metafory, wybucha za to run na metafory malutkie i na surowiec.
Wśród tego przesilenia zdezorientowanej twórczości krytyka ma największe zadania jako główny regulator.
* Skróty w tekście pochodzą od redakcji „Kultury Liberalnej”.