Należę do jednego z pierwszych roczników, które kończyły szkołę podstawową na szóstej klasie i szły do gimnazjum, doświadczając reformy edukacji na własnej skórze. Pamiętam nauczycieli narzekających na nowe podręczniki i nowe przedmioty. W dzienniku wpisane mieliśmy zajęcia z „przyrody”, ale tak naprawdę dalej chodziliśmy na biologię i geografię. Z perspektywy czasu widać, że sami byliśmy przedmiotem nieustającego eksperymentu – ale nikt tego eksperymentu nie traktował poważnie.
W liceum co roku pojawiały się nowe plotki na temat tego, jak będzie wyglądać matura – będzie „stara” czy „nowa”? Tylko „rozszerzona” czy trzeba zdawać też „podstawową”? Najwięcej emocji wzbudzało jednak pytanie, czy w tym roku na maturę wróci obowiązkowa matematyka? W tej sprawie trzymano nas w niepewności, aż do ostatniej klasy liceum. Przechodziliśmy z klasy do klasy świadomi nieprzewidywalności systemu, który wydawał się dryfować w oparach absurdu gdzieś nad naszymi głowami.
Z perspektywy czasu widać, że byliśmy przedmiotem nieustającego eksperymentu – ale nikt tego eksperymentu nie traktował poważnie. | Emilia Kaczmarek
W swoim alternatywnym, biurokratycznym świecie Ministerstwo Edukacji Narodowej produkowało kolejne rozporządzenia, zalecenia, programy. A przecież, czego by nie zapisać na papierze, przeciętny nauczyciel będzie uczył tego samego i dokładnie w taki sam sposób, jak przez dziesięć ostatnich lat. Nie da się zmienić czyjejś postawy, kompetencji i umiejętności za pomocą samych rozporządzeń.
Czy gimnazja są siedliskiem zła?
Od początku istnienia gimnazjów panuje moda na narzekanie na gimnazjalistów. Jak jest faktycznie – nie wiadomo – i to jest właśnie podstawowy problem. Na wspólną cechę polskich reform, które powstają w oderwaniu od rzeczywistości, zwracała uwagę Joanna Tyrowicz: „Część wprowadzonych rozwiązań jest głęboko nieskuteczna, co wynika z procedur ich ewaluacji, a właściwie jej braku. Nie oceniamy, czy dane reformy osiągają swój cel, a w związku z tym ich nie poprawiamy. To nie jest polityka, a działania przypadkowe”. Przytoczona diagnoza dotyczyła polityki społecznej, ale reformy edukacji wprowadzano dokładnie w ten sam sposób – bez badań wstępnych, bez zdefiniowania celów i bez ewaluacji skutków. Z danych Instytutu Badań Edukacyjnych wynika, że szkolnej przemocy najwięcej jest nie w gimnazjach, a w szkołach podstawowych. Ale to Ministerstwo Edukacji powinno najlepiej wiedzieć, jaka jest sytuacja i dlaczego chce ją zmieniać.
Główny argument przeciwko gimnazjom mówi, że wyrwanie nastolatków z ich środowiska w okresie dojrzewania ma negatywne skutki dla ich rozwoju. Tylko czy faktycznie ktoś jest skądś wyrywany? W Warszawie i w okolicach wiele (a może większość?) gimnazjów to szkoły, które utworzono albo przy podstawówkach, albo przy liceach. Zajęcia odbywają się w tych samych budynkach, uczniów uczą ci sami nauczyciele. De facto uczniowie spędzają więc albo dziewięć lat w jednej szkole (podstawówka plus gimnazjum) albo sześć lat w drugiej (gimnazjum plus liceum). Po drodze czeka ich jednak więcej egzaminów.
Likwidacja gimnazjów i co dalej?
Wyobraźmy sobie, że nowy rząd faktycznie likwiduje gimnazja. Co się dzieje? Uczniów przenosimy z jednego budynku do drugiego, drukujemy nowe okładki do starych podręczników, zmieniamy nieco podział tego samego materiału i zmuszamy część nauczycieli do szukania pracy w innej szkole. To zmiany w wielu przypadkach raczej pozorne, ale jednocześnie bardzo kosztowne.
Gimnazja, które powstały przy podstawówkach, nie będą miały większego problemu. Ze ściany budynku przy drzwiach wejściowych zdejmie się jedną z dwóch czerwonych tabliczek, a uczniów wyśle się do liceum o rok wcześniej.
Prawdziwe problemy czekają te gimnazja, które powstały przy liceach – w Warszawie dotyczy to wielu tzw. „elitarnych” szkół, w tym samej czołówki rankingów. Do tej pory o wyborze szkoły podstawowej często decydowało to, czy jest blisko domu. Po 6 latach w „osiedlowej” szkole, przychodził czas na rywalizację o miejsce w „dobrym” gimnazjum i selekcję uczniów według wyników testów na kolejne sześć lat edukacji. Czy likwidacja gimnazjów przeniesie etap szukania „wyjątkowej szkoły dla mojego dziecka” na poziom podstawówek? Czy raczej podział na „dobre” i „złe” szkoły zacznie się wyraźnie rysować dopiero na poziomie liceum? Innymi słowy, czy likwidacja gimnazjów ma pomóc w wyrównywaniu szans edukacyjnych, czy wręcz przeciwnie – zwiększyć selekcję uczniów na poziomie szkoły podstawowej i zwiększyć liczbę szkół prywatnych? Na razie – nie wiadomo.
Jeśli nie likwidacja gimnazjów, to co?
Pomysłów na gruntowną reformę edukacji nie brakuje od lat. Wprowadzane w życie zwykle zamieniały się albo w chaos, albo w fikcję – i każdorazowo w morze papierków. Tymczasem istnieją rozwiązania, na które warto byłoby wydać publiczne pieniądze. Rozwiązania, które nie powinny wzbudzić większych kontrowersji. Coś oczywistego dla każdego dydaktyka i pedagoga. Co? Należy stopniowo zmniejszać liczbę uczniów w klasach.
W dobie niżu demograficznego w wielu polskich szkołach klasy dalej mają ponad trzydzieścioro uczniów, a w dzielnicach, w których powstały nowe osiedla, z powodu braku miejsca w budynkach, uczniowie uczą się na dwie zmiany! W podwarszawskim Piasecznie dzieci przebywają w szkole od godziny 7 do 18, od rana czekając w przepełnionej świetlicy na pierwszą lekcję, która zaczyna się o godzinie 13.25. Podobna sytuacja panuje na Białołęce, gdzie w jednej ze szkół od września tego roku pierwsze klasy mają przypisane numery od A do… R.
Istnieją rozwiązania, na które warto byłoby wydać publiczne pieniądze. Należy stopniowo zmniejszać liczbę uczniów w klasach. | Emilia Kaczmarek
Więcej małych szkół, więcej nauczycieli, mniejsze klasy – to jedna z najprostszych, choć oczywiście nie najtańszych, recept na lepsze wyniki edukacyjne i wychowawcze, bez względu na to, czy będzie to gimnazjum, podstawówka, czy liceum. W mniejszej klasie nauczyciel ma szansę poświęcić poszczególnym uczniom więcej uwagi, a każdy uczeń ma więcej czasu, żeby zabrać głos. Nie bez powodu zajęcia w prywatnych szkołach językowych nie odbywają się w grupach 30-osobowych. Niż demograficzny był – jak na razie zmarnowaną – szansą na poprawę polskiej edukacji. Z braku pieniędzy małe szkoły łączy się w większe lub likwiduje. To krótkowzroczna oszczędność.
Oczywiście inwestycja w mniejsze klasy i więcej szkół nie rozwiąże wszystkich problemów polskiej edukacji. Musimy najpierw odpowiedzieć na pytanie, czego chcemy w szkołach uczyć i czy to, czego dziś uczymy, jest komukolwiek potrzebne? A przede wszystkim – jak uczyć i wybierać tych, którzy nauczają – bo każda zmiana programu bez wyszkolenia nauczycieli zostaje tylko na papierze.