Margherita, główna bohaterka najnowszego filmu Morettiego, grana przez Margheritę Buy, próbuje połączyć macierzyństwo z reżyserią filmów politycznych. Niestety praca nad najnowszym dziełem nie jest usłana różami, a cały świat wali się jej na głowię. W szpitalu umiera matka bohaterki (Giulia Lazzarini), do tego rozstaje się ona z obecnym partnerem. Na dodatek nie potrafi zapanować nad zblazowaną córką i wiecznie żyje w cieniu swojego dobrodusznego, poukładanego brata Giovanniego (w tej roli Nanni Moretti, który ma w zwyczaju występować w swoich filmach). Margherita nie zachowuje kontroli nad planem filmowym. Do szału doprowadza ją kapryśny, skądinąd przezabawny, amerykański gwiazdor Barry Huggins (genialny John Turturro), samozwańczy ulubieniec Stanleya Kubricka. Tak jak Georgesa w „Miłości” Hanekego (2012), Margheritę nawiedzają wspomnienia i koszmary. Trudno neurotycznej indywidualistce uzyskać spokój. Staje się przeciwieństwem postaci psychoanalityczki z „Habemus Papam” (2011) Morettiego, która pomagała racjonalizować przeżycia uciekającemu od wielkiej odpowiedzialności papieżowi (Michel Piccoli). W przeciwieństwie do rozchwianego stanu psychicznego bohaterki najnowsze dzieło Morettiego utrzymuje równowagę, zachowując wyważone proporcje pomiędzy tragedią a komedią. Na czym polega jednak fenomen, znanego dość dobrze w Polsce ze względu na współpracę z Jerzym Stuhrem, włoskiego twórcy? Co stanowi znak rozpoznawczy autora „Pokoju syna”?
Włoski „Amator”
Moretti to wychowanek włoskich klubów dyskusyjnych i to właśnie w ich obiegu rozpoczął swoją karierę – od skromnych pokazów filmów krótkometrażowych nakręconych na amatorskiej, niezwykle popularnej kamerze Super 8. Nigdy nie asystował na żadnym planie, od początku uważany był za indywidualistę i twórcę bezkompromisowego. Tytuł jego debiutu „Lo sono un autartico”, tłumaczony jako „Jestem samowystarczalny” (1976), ma podwójne znaczenie – chodzi o niezależność pod kątem formy i stylu, ale także oderwanie się od kina instytucjonalnego, którym młody twórca się brzydził. W jego debiucie znajduje się zresztą scena, w której Moretti groteskowo wymiotuje zieloną mazią na wieść o tym, że Lina Wertmüller, autorka cenionego „Siedem piękności Pasqualino” (1975), ma przejąć na Uniwersytecie w Berkley katedrę reżyserii filmowej. Natomiast w „Oto Bombo” (1978) Moretti skrytykował wprost ikonę włoskiej komedii, Alberta Sordiego, wykrzykując, że jego filmy nijak mają się do aktualnej rzeczywistości społeczno-politycznej.
Kino Włocha przesiąknięte jest autotematyzmem, autoironią, autobiografizmem, niejednokrotnie zostaje w nim obnażona obecność medium filmowego i sam proces twórczy – co najlepiej oddaje już sam tytuł nagrodzonego za reżyserię w Cannes „Dziennika intymnego” (1993). Moretti zbudował swoją karierę podobnie do Filipa Mosza – głównego bohatera „Amatora” (1979), Krzysztofa Kieślowskiego [1], który w zakończeniu kieruje kamerę w swoją stronę – robiąc filmy o własnych doświadczeniach i ze sobą w roli głównej. Prześmiewczym tonem opowiada zazwyczaj o życiu, rodzinie, pracy, marzeniach, kraju czy polityce. Struktura pierwszych filmów Morettiego jest rozsypana i anegdotyczna, przypomina momentami esej filmowy. Najlepszym przykładem intymnej aury dzieł reżysera jest quasi-dokumentalny „Kwiecień” (1998), w którym twórca gra samego siebie, zastanawiającego się nad kształtem najnowszego filmu. Występują tu w nim m.in. jego prawdziwa mama, żona i świeżo narodzony synek. Warto podkreślić, że Moretti pojawia się we wszystkich swoich filmach (bardzo często wciela się w tę samą postać, czyli lewicowego intelektualistę Michele Apicella). Równocześnie ochoczo gra u innych reżyserów, takich jak bracia Taviani („We władzy ojca”), Daniele Luchetti („Il Portaborse”) czy Antonello Grimaldi (na szczególną uwagę zasługuje „Cichy chaos”, w którym wystąpił również epizodycznie Roman Polański).
W ojczyźnie mawia się o nim, że „nauczył zafiksowanych lewaków z 68. śmiać się z siebie, dał im lekcję dystansu”. A przede wszystkim otwarcie pokazał, że ideom trzeba być wiernym nie tylko na piśmie, ale też w praktyce, co udowodnia swoją twórczością i zaangażowaniem społeczno-politycznym. W tej materii ma niezwykły zmysł do prefiguracji zdarzeń. Przed Berlusconim ostrzegał jeszcze w latach 90., w szczególności we wspomnianym autobiograficznym „Kwietniu”, w którym twórca przeżywa wygraną partii Forza Italia w 1994 i polityczne zwycięstwo Silvia Berlusconiego (z tej „smutnej” okazji bohater wyciąga przy swojej mamie gigantycznego skręta i po raz pierwszy w życiu pali marihuanę, stwierdzając: „Co zrobić?”). Filmowy Nanni pragnie nakręcić dokument o ówczesnym premierze, ale przerywa jego realizację, żeby skupić się na innym projekcie (musicalu z cukiernikiem trockistą w roli głównej, stylizowanym na produkcję z lat 50.) oraz ciężarnej żonie.
Najpełniej swoje poglądy na temat rządów ówczesnego premiera autor „Pokoju syna” wyraził w prezentowanym w Cannes filmie „Kajman” (2006). Tak jak w przypadku późniejszego „Habemus Papam”, Moretti przewidział sądowy upadek politycznego lidera (w 2013 r. Berlusconi został prawomocnie skazany na 4 lata więzienia za oszustwa podatkowe grupy Mediaset, stając się więźniem pułapki legislacyjnej, którą sam ustanowił, czyli prawa ad personam). Co ciekawe, po premierze telewizyjnej filmu sam Berlusconi wyznał buńczucznie: „Wczoraj wieczorem mieliśmy przyjemność obejrzeć w telewizji Rai film wyśmienitego włoskiego reżysera, który opowiedział bajkę i nadał mi pseudonim, którego bardzo mi brakowało: panie i panowie, ja jestem Kajmanem”. Warto zaznaczyć, że Moretti organizował też liczne manifestacje przeciwko byłemu premierowi w Rzymie, często we wnętrzu własnego kina Sacher.
Kino oczyszczenia
W przypadku „Mojej matki” Moretti zdaje się temperować swoje polityczne zapędy, pozostawiając je w przestrzeni filmu, który ma zamiar zrealizować Margherita. To tam wykrzykiwane są hasła pokroju „praca dla wszystkich”, robotnicy zostają pobici przez policjantów podczas strajków, a zagraniczni potentaci przejmują upadające rodzinne fabryki. Reżyser zdaje się nawet kpić ze współczesnego kina włoskiego, w którym często pojawiają się wątki polityczne. Margherita sama nie rozumie złotych rad, które na planie sprzedaje z dużym przekonaniem aktorom: „chcę zobaczyć postać, ale też aktorkę, która jest obok postaci”. Zatrudnia gwiazdora, który nie pojmuje istoty wypowiadanych kwestii, mało tego – nieustannie je zapomina, co ośmiesza poniekąd ich dramatyczny ton. Plan filmowy wydaje się niezwykle sztuczny, choć akcja tego „filmu w ramach filmu” rozgrywa się współcześnie, cały anturaż zdaje się odwoływać do filmów pokroju „Klasa robotnicza idzie do nieba” (1971) Elio Petriego. Jest coś niesłychanie anachronicznego w filmowej wizji Margherity i nie chodzi tu wyłącznie o charakteryzację postaci czy organizację mise-en-scène. Bohaterka stwierdza podczas konferencji prasowej, że chyba już nie potrafi się przyglądać sprawom społeczno-politycznym w takim stopniu jak kiedyś i że nie byłaby zdolna do trafnych interpretacji rzeczywistości na ekranie. Być może Moretti także potrzebował nabrać dystansu i zrobić sobie przerwę od poruszania spraw społecznych, stąd tematyczna zmiana w „Mojej matce”.
Reżysera w najnowszym filmie interesuje przede wszystkim historia rozpadającej się z przyczyn naturalnych rodziny. Tyle że nie ujmuje śmierci najbliższej osoby w kategoriach tragedii, a raczej tragikomedii czy tragifarsy. Bohaterka mówi zresztą matce, że jej film „nie ma być smutny, chociaż jest o ludziach, którzy tracą pracę. Ma być energiczny i pełen nadziei”. Ta definicja sprawdza się również w przypadku dzieła Morettiego – „to nie ma być film smutny, chociaż jest o ludziach, którzy tracą najbliższych. Ma być energiczny i pełen nadziei”. Akcentów autotematycznych jest w filmie więcej. W jednym ze swoich snów Margherita widzi przed kinem kilometrową kolejkę. Wszyscy czekają najprawdopodobniej na jej najnowsze dzieło. Spotyka w tłumie swojego brata, który radzi jej, aby chociaż raz zrobiła coś innego, złamała choć jeden ze swoich licznych schematów. Czy nie to właśnie robi Moretti, który opowiada po raz pierwszy w karierze historię z perspektywy kobiecej, schodząc pokornie na drugi plan? Włoski twórca wyzbywa się narcystycznych pobudek, z których jest znany, staje się bardziej cichym obserwatorem zdarzeń niż świadomym demiurgiem. Rzeczywistość przedstawioną na ekranie filtrujemy oczami Margherity, to ona jest bez wątpienia instancją scalającą wszystkie poziomy filmowej opowieści, od planu filmowego po szpital, w którym umiera matka. Taki zabieg skraca dystans do bohaterki i pozwala poczuć na własnej skórze jej niepewności i bolączki, emocjonalne rozedrganie, z którym nie umie się pogodzić w obliczu nowych wyzwań. Trudno się nie identyfikować z niedoskonałością, która jest przerażająca, ale też ludzka i prawdziwa. Margherita chciałby poddać wszystko racjonalizacji (jest reżyserką filmową, w jej zawodowe DNA wpisana jest kontrola oraz umiejętność trzeźwego myślenia ), jednakże pewnych rzeczy po prostu zracjonalizować nie można, a jedną z nich jest śmierć. Trzeba się z nią pogodzić i odpuścić, aby uwolnić się od traumy. Moretti proponuje więc widowni przejrzeć się w ekranie, dokonać wiwisekcji własnych przeżyć i wspomnień. Chociaż „Moja matka” to w największej mierze historia o zagubieniu człowieka w momentach kryzysowych i o tym, jak trudno odzyskać sprawczość we własnym życiu, Moretti zdaje się sugerować, że „powrót do formy” jest możliwy, jeśli stale myśli się o przyszłości (co podkreśla zresztą bohaterka w zakończeniu).
Ocalenie włoskiej mammy?
Co ciekawe, obok „Kwietnia”, „Moja matka” jest najbardziej osobistym filmem Morettiego, w którym rozlicza się z własnej traumy, jaką była śmierć jego matki, Agaty Apicelli w 2010 r. Rodzina, obok religii, to fundament włoskiej kultury. Jednakże warto podkreślić, że figura matki-rodzicielki w kinie włoskim była na fali kina kontestacji bardzo często atakowana i odczytywana niejako na opak. Być może pierwszym reżyserem, który podjął się zepsucia wizerunku nietykalnej jak dotąd włoskiej mammy w zmieniającej się społecznej panoramie Włoch, był skandalista Pier Paolo Pasolini za sprawą „Mammy Romy” (1962). W filmie Anna Magnani wciela się w rolę matki samotnie wychowującej syna, który nie jest świadomy, że nocą kobieta prostytuuje się. Równie kontrowersyjne podejście odnajdziemy w dziełach kultowego twórcy okresu kontestacji, Marca Bellocchia. W swoim debiucie, „Pięści w kieszeni” (1965), reżyser symbolicznie uśmierca ślepą i niedołężną matkę, natomiast w „Czasie religii” (2002) piętnuje hipokryzję kościoła na przykładzie kanonizacji niby to świętej matki, którą główny bohater wspomina jako kobietę słabą i głupią. Na tle licznych problemów, z którymi współczesna Italia musi się nieustannie borykać, wątek matki może wydać się drugorzędny. Moretti jednak w instytucję rodziny wierzy i przedstawia nam ciepły portret dobrodusznej matki-nauczycielki, za którą dzieci będą rzeczywiście tęsknić. Nie podaje nam jednak przy tym na ekranie zestawu porad życiowych. W jego wizji jest dużo wzruszeń i humoru, ale nie przeobraża się ona w żadnym wypadku w sentymentalny kicz. W melancholijnym świecie ateistów i cynicznych (pseudo)intelektualistów, których łatwiej doprowadzić do orgazmu niż do katharsis, włoski reżyser broni swojej wizji z pokorą i prostotą, odrzuca na bok ironiczny dystans, który dotychczas charakteryzował jego dzieła. Być może w tym leży również sukces jego najnowszego filmu – w schorowanej, zakompleksionej i pełnej patologii Europie spod znaku Seidla, von Triera czy Hanekego znalazło się miejsce dla rodziny, która jest w stanie pogodzić się z utratą najbliższych, nie czyniąc z tego „końca świata” ani „początku końca”.
Przypis:
[1] O niezwykłym spotkaniu Morettiego z jego mistrzem Kieślowskim podczas wizyty włoskiego reżysera w Polsce (1993) można przeczytać w eseju autorstwa Anny Osmólskiej-Mętrak w najnowszym numerze miesięcznika „Kino”. A. Osmólska-Mętrak, Kochany Pamiętniku… [w:] „Kino”, nr 11/2015, s. 48–50.
Film:
„Moja matka”, reż. Nanni Moretti, prod. Francja, Niemcy, Włochy 2015.
[yt]qVbAVkCZ4Gk[/yt]