Czytając wywiad, którego udzielił „Kulturze Liberalnej”, a wcześniej „Apologię” rządów Donalda Tuska opublikowaną na łamach „Przeglądu Politycznego”, „reżimowego” pisma, którego byłem, jestem i pozostanę jawnym współpracownikiem, odczuwałem autentyczną ochotę nabycia oferowanego mi w tych tekstach towaru.
Dobry produkt czy umiejętnie wciskany kit?
Wizja, jaką ma nam do zaproponowania Bartłomiej Sienkiewicz, przedstawia się nad wyraz atrakcyjnie. Wynika z niej, że Donald Tusk (czy też szerzej, cały obóz Platformy Obywatelskiej pod jego przywództwem) dokonał w naszym kraju cichej modernizacji. Ustawiając w centrum politycznego sporu sprawy dotyczące codziennego życia ogromnych rzesz obywateli, a nie wielkie idee, sprawił, że Polacy, zamiast oczekiwać od państwa, że wycofa się możliwie daleko na margines i przestanie ingerować w ich życie, zaczęli – przeciwnie – oczekiwać od niego właśnie skutecznej ingerencji. Słowem, państwo przestało być zawalidrogą, a zaczęło być postrzegane jako wehikuł umożliwiający ludziom rozwiązywanie ich problemów.
Paradoksalnym potwierdzeniem tej diagnozy ma być niedawny sukces wyborczy Prawa i Sprawiedliwości, które zdaniem Sienkiewicza wygrało jedynie dlatego, że potrafiło przekonać Polaków, iż skuteczniej dokona modernizacji. Oto zakończyła się zatem – twierdzi minister Sienkiewicz – odwieczna polska wojna między brutalnymi modernizatorami z jednej a entuzjastami polskiego zaścianka z drugiej strony. Tusk doprowadził do przełamania tego schematu.
Sugestywność koncepcji Sienkiewicza tkwi właśnie w atrakcyjnym modelu modernizacji, jaki stawia nam przed oczami. Posiadanie ambitnego, dalekosiężnego celu harmonijnie łączy się w niej z pragmatyzmem; wola dokonywania głębokich zmian – z wrażliwością na konkretne okoliczności czasu i miejsca; polityczny idealizm z realizmem. Słowem, niczym w reklamie proszku do prania, produkt Tusk 2007–2014 pozwala nam jednocześnie uzyskać efekt śnieżystej bieli oraz zachować całą gamę jaskrawych kolorów. Szkopuł jednak w tym, że nie mamy do czynienia z nieszablonową analizą ostatnich ośmiu lat polskiej polityki, tylko z… bardzo umiejętnie wciskanym kitem.
Złudne podziały
W czym tkwi fałsz koncepcji Bartłomieja Sienkiewicza? Żadna z tez, na których opiera on swój wywód, nie jest, sama w sobie, nieprawdziwa. Zgodne z prawdą wydaje mi się jego przekonanie, że polski spór na swoim metapolitycznym poziomie rozdarty był między frakcje brutalnych modernizatorów i entuzjastów polskiego zaścianka. Sienkiewicz nie myli się również, twierdząc (teraz już na stricte politycznym poziomie), że ani Donalda Tuska, ani Platformy Obywatelskiej nie da się łatwo wcisnąć w ten dualistyczny schemat.
Żeby jednak jego teza o „cichej modernizacji” i równie cichej rewolucyjności rządów Tuska była prawdziwa, konieczne jest coś jeszcze. Przeglądając katalog poprzednich rządów i premierów, musimy mianowicie każdorazowo być w stanie z łatwością umieścić ich po jednej lub drugiej stronie metapolitycznego sporu, który od zawsze jakoby przenikał naszą scenę polityczną i decydował o jej kształcie. Innymi słowy, w każdym byłym rządzie i każdym byłym premierze musimy umieć bez większych problemów wskazać bądź to brutalnego modernizatora, bądź też zwolennika Polski „flakowo-sienkiewiczowskiej” (określenie Miłosza).
Iluzja wyjątkowości
Spróbujmy zatem dokonać tego myślowego eksperymentu. Jako pierwszy egzemplarz w naszym katalogu niech posłuży nam Leszek Miller, premier w latach 2001–2005. Czy był on brutalnym modernizatorem czy może raczej obrońcą polskiego zaścianka? Odpowiedź wydaje się oczywista: nie był ani jednym, ani drugim. Był natomiast dość cynicznym pragmatykiem, najbardziej przypominającym… Donalda Tuska.
Co więcej, gdyby przyjąć, że Leszek Miller potrafiłby poradzić sobie z aferą Rywina równie sprawnie, jak Donald Tusk uporał się z aferą hazardową, oczyma wyobraźni widzę nawet, jak w okolicach roku 2005 jeden ze sprawnie władających piórem ministrów w jego rządzie sporządza apologię bliźniaczo podobną do tej, którą głosi minister Sienkiewicz. Oświadczono by w niej, że oto Leszek Miller zerwał z odwiecznym metapolitycznym przekleństwem, jakie od dziesięcioleci ciążyło nad Polską; przekleństwem, zgodnie z którym zawsze „jakaś «Gazeta Wyborcza» spiera się z jakąś «Rzeczpospolitą»”. Wychwalano by pragmatyzm premiera Millera, podkreślając, że potrafił skutecznie osiągać strategiczne, długofalowe cele (wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej) przy jednoczesnym dbaniu o rzeczywistość tu i teraz (twarde negocjacje akcesyjne z Brukselą). Nie zabrakłoby wzmianki o „rozważnej” polityce wobec Kościoła, umiejętnie tamującej ewentualne „wojny kulturowe”. Zachwalano by wyważoną politykę gospodarczą – ani radykalnie prorynkową, ani przesadnie socjalną.
Nawet lista „okoliczności łagodzących” byłaby uderzająco podobna, z tą jedynie różnicą, że zamiast walki z globalnym kryzysem ekonomicznym mielibyśmy wojnę z międzynarodowym terroryzmem. I tutaj studzono by więc zapędy co bardziej idealistycznie nastawionych komentatorów, podkreślając na przykład, że udział polskich wojsk w interwencji zbrojnej w Iraku to była ta „najmniej zła” z realnie istniejących możliwości działania.
Sięgnijmy dalej w przeszłość i przyjrzyjmy się rządom AWS-u i Unii Wolności, z premierem Buzkiem i superpremierem Krzaklewskim jako ich emblematycznymi postaciami. Czy to byli raczej brutalni modernizatorzy, czy może jednak zwolennicy polskiego zaścianka? Otóż pochlebiam sobie, że podchodząc wybiórczo do faktów i przymykając raz jedno, raz drugie oko, jestem w stanie udowodnić prawdziwość obydwu tych poglądów.
Oczywiście, że byli to brutalni modernizatorzy! Żaden rząd z takim impetem i taką pogardą dla turbulencji, jakie może wywołać, nie zabrał się do reformowania polskiego państwa (cztery wielkie, sztandarowe reformy). Oczywiście, że byli to obrońcy polskiego zaścianka! Rządziła przecież wtedy prawica, zdeklarowani katolicy, dalece niechętni obyczajowej czy jakiejkolwiek innej emancypacji. Zupełnie inaczej niż to miało miejsce w przypadku Leszka Millera, również Krzaklewski i Buzek łamią zatem metapolityczny podział, przy pomocy którego Sienkiewicz usiłuje streścić całą naszą przedtuskową rzeczywistość polityczną.
Przykłady można mnożyć. Prezydent Kwaśniewski wygrał wybory w 1995 r. właśnie dlatego, że potrafił w swoim wizerunku umiejętnie połączyć „wybór przyszłości” z sympatyczną twarzą kogoś, kto nie będzie Polski i Polaków modernizował na siłę. Aby się o tym przekonać, wystarczyło zajrzeć w te błękitne oczy. Przypadek upadku rządu Włodzimierza Cimoszewicza, którego reelekcję uniemożliwiło jedno szczere zdanie premiera (skierowane do powodzian „Trzeba było się ubezpieczyć”), również potwierdza wyraźnie, że Polacy od dawna już nie są zainteresowani zepchnięciem państwa na margines, ale przeciwnie, chcą jego skutecznego działania.
Osiem lat rządów Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej niczego tu nie zmieniły. Dokładnie tak samo, jak 10, 15 czy 20 lat temu, wciąż chcemy sprawnej służby zdrowia, sprawnego i przejrzystego systemu podatkowego, sprawnych, urzędów zdolnych załatwić nasze sprawy bez zbędnej zwłoki i tak dalej, i tym podobne. Od 25 lat Polacy niczego nie pragną bardziej, aniżeli dobrej – to jest kontrolowanej, umiejętnie wdrażanej w życie – zmiany.
Tego przynajmniej, uściślając, życzy sobie ich zdecydowana większość. Podobnie bowiem, jak to miało miejsce 10, 15 i 20 lat temu, również dziś na naszej scenie politycznej nie brakuje „dzikich”: niebezpiecznych radykałów z pianą rozmaitych ideologii na ustach. I jeżeli podczas lektury omawianego wywiadu czy wspomnianego przeze mnie na początku tekstu z „Przeglądu Politycznego” gotowi jesteśmy mimo wszystko dać się uwieść ministrowi Sienkiewiczowi, to jest tak wyłącznie dlatego, że z tyłu głowy mamy Jarosława Kaczyńskiego oraz jego naszprycowany Smoleńskiem i „układem” PiS. Słowem, perswazyjna moc argumentów Bartłomieja Sienkiewicza, ma dokładnie ten sam fundament, co perswazyjna moc Donalda Tuska jako premiera i Platformy Obywatelskiej jako partii rządzącej w latach 2007–2015: antypisizm.
Ocena nazbyt przychylna
Bartłomiej Sienkiewicz przedstawia nam koncepcję państwa diametralnie odmienną od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni: zamiast „kupy kamieni” państwo, które przestało być dla obywateli czymś obcym, którego „przebudzenia” dokonali jakoby Donald Tusk i Platforma Obywatelska. Obie te skrajne wizje wydają mi się nieprawdziwe. Po przeszło ćwierćwieczu transformacyjnych eksperymentów państwo polskie nie jest w rozsypce, ale daleko mu również do poziomu sprawności, jakiego oczekiwaliby obywatele.
O tym, że przepaści między status quo a aspiracjami Polaków nie da się szybko zasypać, przekonają się moim zdaniem niedługo przywódcy Prawa i Sprawiedliwości. Niewykluczone, że aby odwrócić uwagę społeczeństwa od tej ziejącej przepaści, sięgną ponownie do ideologicznego języka ostrych przeciwstawień i gorącej temperatury sporu. Bez względu na to, czy to uczynią, wydaje mi się, że historia oceni lata rządów Donalda Tuska o wiele przychylniej, aniżeli gotowi byliby to dzisiaj uczynić polscy wyborcy. Ale i o wiele mniej pobłażliwie, niż to robi Bartłomiej Sienkiewicz.