Fragmenty listów Jerzego Pomianowskiego i Jerzego Giedroycia ukażą się w 2016 r. w książce zbiorowej: „W poszukiwaniu zatraconej solidarności”, t. 1., „Literatura rosyjska w kręgu «Kultury»” pod redakcją Piotra Mitznera. Wydawcami tomu są Instytut Książki i Wydawnictwa UKSW. Listy zostały udostępnione dzięki uprzejmości Instytutu Literackiego w Paryżu.
Jerzy Pomianowski, Florencja 26 lipca 1969
Proszę zwrócić uwagę na pewną osobliwość tekstu Sołżenicyna, która z początku nawet drażni: styl ma ostentacyjnie ciężkawy, zdania buduje z wielu okresów i fraz pobocznych, nie stara się przebierać w słowach i zwrotach, pozwala sobie na powtórzenia, wcale nie trzyma się jednolitej zasady leksykalnej, rzadko dba o kadencję, miesza fragmenty rodzajowych dialogów z oderwanymi, bardzo zwartymi, ale stylistycznie sztywnymi rozważaniami. Oczywiście – wszystko to z Tołstoja, na jego modłę jakby. Ale po jakimś czasie widzi się, że to nie maniera, ani naśladownictwo stylistyczne, tylko rzecz poważniejsza: ten sam kult rzetelności, dbałość tylko o to, aby powiedzieć całą prawdę, nie przepuścić między palcami ani krzty z tego, co się z takim trudem zebrało dla innych, nie zaokrąglać zdań i myśli kosztem doświadczeń. Ta obsesja zasługuje na szacunek. Trzeba jakoś oddać w przekładzie ten ton i rytm – jakby strudzonego oddechu. I nie o dosłowność tu chodzi, ale o wiarygodność, której wrażenie przenosi się u czytelnika z warstwy stylistycznej na tzw. treściową. Myślę, że sprawy, o których Sołżenicyn pisze, mniejsze robiły by wrażenie, gdyby opowiedziane były zgrabniej i ozdobniej.
Inna rzecz, że żadnej przesady nie znosi tu polszczyzna, która inne ma tradycje i składnię łacińską. Dlatego chwilami bywam w rozterce. Ot, na stronicy 52 jest zdanie, które na pewno lepiej by brzmiało tak: „Chciałem dać przykład: dajmy na to, że w obozie, albo i tu w zsyłce, zdarzy się cud – spokojna niedziela, bez harówki. Jeżeli jeszcze przy tym człowiek psychicznie rozpręży się, psychicznie odtaje… Załóżmy nawet, że nic się zewnętrznie nie zmieniło na lepsze, tyle tylko, że jarzmo więzienne wyda się nieco lżejsze – ale jeśli zdarzy mi się mieć wtedy z kimś serdeczną rozmowę, albo przeczytać sobie choć stroniczkę rzetelnie napisaną – to już czuję się, jakby mnie kto na sto koni wsadził!”
Chyba tak i lepiej. Ale trzeba było poszatkować w tym celu długachne zdanie autora i nadać szarpanej mowie Nierżyna nieco zbyt płynny i niefrasobliwy charakter. I tak często tu bywa.
[…]
Teraz o Pańskich uwagach.
Są wśród nich bezwzględnie słuszne. Na str. 18 ma być mowa o deskach już nie „żylastych”, lecz „włóknistych”. Na str. 24 chodzi w istocie nie o „wolne krzesło”, lecz „stojące luzem”.
Inne są raczej dyskusyjne, jak to się u nas mawia.
Sołżenicyn bardzo dba o niewymuszony, dyskursywny styl swoich relacji, a tym bardziej dialogów. Ma niechęć starego więźnia do języka papierów i gazet, do jego ubogich rygorów, do g r a m o t y [1], woli m o w ę. Stąd ów dozorca nie „namolny” – i zapewniam Pana, że nie jest to rusycyzm. Słowo bardzo się w kraju przydaje i często je słychać.
W tym więzieniu nie ma n a r. Autor mówi wyraźnie o pospawanych, porządnych łóżkach, tyle że piętrowych.
„Pędy pokoju” i mnie rażą. To zdanie już u autora brzmi podejrzanie i bardzo po literacku. Niestety, zdarza mu się. Wietwi mira i prut’ja wojny. Ba! Jeśli ma tu pozostać przeciwstawienie, to chyba łagodnych pędów i ostrych cierni.
„Gąszcz” ze str. 4 istotnie nie jest najlepszy. Zastąpić go jednak można tylko „wirem”.
I wreszcie z m y ł k a. Otóż tu nie mogę z Panem się zgodzić. Termin szaraszka jest po rosyjsku terminem z n a c z ą c y m, pochodzi od słowa oszaraszyt’. Nie może w tekście polskim być zaledwie dźwiękiem – i to obcym, nieprzyswojonym. Trzymam się zasady, że tłumaczyć należy tak, jakby rzecz pisał na nowo autor, tyle że znający polski język. Sądzę też, iż nie należy czynić wrażenia, że język ten nie dość jest bogaty, by obejmować wszystkie możliwe pojęcia, gdzie indziej znane i coś znaczące. „Zmyłka” – twierdzę – jest terminem niezłym. Znaczy coś – i to w sposób łatwy do pojęcia, ma przy tym kształt słowa z gwary, z potocznej mowy półtajemnej. Co więcej – wywodzi się z rzędu pojęć szczególnie dziś szeroko znanych i stosowanych przez młodzież w kraju, ma ten sam odcień bagatelizującej ironii, co np. „rozpylacz”. Nadto takie zwroty, jak „zmyłkowy facet” należą do najulubieńszych w aktualnym języku g r u p
n i e f o r m a l n y c h.
W końcu jednak do Pana należy ostatnie słowo. Proszę o namysł.
***
Jerzy Pomianowski, 15 lutego 1974
Jak Pan wie, zrzekłem się tu nawet odbitego, nawet tajemnego rozgłosu – i jedyną satysfakcję czerpię z przekonania, że robię to, co najpotrzebniejsze i że staram się to robić najlepiej, jak umiem. Myślę, że przynaglenia są niepotrzebne: nie jest w niczyjej mocy, zapewniam Pana, robić więcej i prędzej bez partaczenia. Nie ma zresztą potrzeby, działamy dość szybko. Nie szczędzę się, zupełnie z domu nie wychodzę – i Gustaw stwierdził, że mam już więzienną cerę. Mam nadzieję, że się jednak nie rozchoruję, tylko to zagroziłoby przedsięwzięciu.
***
Jerzy Giedroyc, 18 lutego 1974
Dziś dostałem expres wysłany 16go b. m. , zawierający Sołżenicyna str. 130-160 oraz Hellera 174-198. Albo przypadek, albo poczta włoska się poprawia, ale ciągle jesteśmy daleko od normy, którą Pan ustalił. Obawiam się, że będę przeklinał chwilę, kiedy zdecydowałem się na polskie wydanie „Archipelagu”, bo to mnie skróci życie.
***
Jerzy Pomianowski, 23 lutego 1974
Pracuję bez żadnej dla siebie litości, wyniki podobno są dobre, nikt, powtarzam, nie zrobi tego prędzej i lepiej.
***
Jerzy Giedroyc, 23 lutego 1974
Chciałbym podzielać Pana optymizm co do przekładu. Rozumiem, że najbardziej doświadczony tłumacz ma ograniczoną pojemność, jeżeli przekład ma być dobry (a jest rzeczywiście znakomity). Ale chciałbym, by zrozumiał [Pan] powody mego niepokoju. Dla mnie jest to wyścig z czasem. Podwojony, gdyż szybkie wydanie książki ułatwi mi kontakt z Sołżenicynem, a po tym sobie dużo obiecuję, chciałbym by tłumaczenie polskie nie wyszło zbyt późno po innych tłumaczeniach, tym bardziej, że od szybkiego ukazania się książki będzie zależało, czy wyjdę na swoim [sic!], czy też zaangażowanie się w „Archipelag” będzie dla mnie katastrofą.
Może Pan będzie uważał to za megalomanię ale o ile widzę możliwość zrobienia z K. [„Kultury”] przy pomocy Sołż[enicyna] czegoś naprawdę ważnego, to zupełnie wykluczam trust z małymi spryciarzami z „Preuves”, „Survey” [2] etc. , tym bardziej, że ich chlebodawcy amerykańscy nie będą sobie życzyli takiej akcji, która będzie psuła ich politykę. A polityka jest, jeśli idzie o naszą część Europy jednolita: od papieża, poprzez Joberta do Kissingera [3]. Można się kłócić o ceny na naftę, czy wołowinę, ale o nas się nie pokłócą.
***
Jerzy Pomianowski, 22 marca 1974
Nie jest to praca mechaniczna i jedyną trumną, jaka przy okazji powstała, jest zapewne moja własna. Sprawę uznałem jednak za tak ważną, że podjąłem ryzyko. Miło było by mi tylko, gdyby również moi przyjaciele zdawali sobie z niego sprawę i w rezultacie nie traktowali mnie jak opieszałego robotnika, obojętnie sztancującego jakieś gwoździe. Co do meritum: tłumaczę książkę piękną i nierówną stylistycznie, wymagającą godzin pracy ze słownikami historycznymi, etymologicznymi, gwarowymi, z tekstami podobnych językowo dzieł polskich. Powiedzmy, że większość tych danych mam w głowie, dzięki niejakiemu doświadczeniu. Ale sprawdzanie i szlifowanie tekstu zabiera mi drugie tyle czasu. Toć uprzedził mnie Pan, że nie będzie czasu na poprawki składu i że wszystko idzie wprost na maszyny. Ogromna odpowiedzialność. Trzęsę się nad tym tekstem – i dobrze robię. „Krąg pierwszy” rozszedł się w dwóch wydaniach. „Korpus”, choć bardzie zwarty i wartki jako powieść, tłumaczony przy tym przez wybitnego poetę i tłumacza [4], nie zyskał takiego uznania. Widać moja m e t o d a okazała się skuteczniejsza, mój klucz lepiej do tego autora pasował. Proszę wyciągnąć wnioski. Pierwszym będzie: nie psuć tłumaczenia z b y t n i m pośpiechem. Autor odciął się już od
w i ę k s z o ś c i tłumaczeń na inne języki, bo wydawcy gonili za szybkością i sensacją, parząc się na tym sami dotkliwie: rujnowali famę pisarza i odbierali sobie przyszłe dochody.
Uprzejmie proszę przyjąć za pewnik, że się nie lenię, że robię to, co jest w mojej mocy, a nawet – powtarzam to – że nikt inny by prędzej tego nie zrobił, przynajmniej na odpowiednim poziomie. Jeśli co do tego macie wątpliwości, to nie warto tracić więcej ani dnia. […] Dodam, że n i c innego nie piszę i nie robię, prócz tłumaczenia „Archipelagu”, że jestem już półprzytomny, że sny mam już tylko więzienne i że nie wytrzymałbym tego, gdyby nie pomoc najbliższej mi osoby – oraz przekonanie, iż doceniacie wyczerpujący charakter tej roboty.
***
Jerzy Giedroyc, 6 czerwca 1974
Właśnie przed chwilą otrzymałem koniec Archipelagu i kamień spadł mi z serca. Teraz muszę się tylko denerwować, jak szybko drukarnia skończy drukować (zresztą kończy) no i kiedy introligator oprawi.
***
Jerzy Giedroyc, 23 czerwca 1974
Pierwsze odgłosy o tłumaczeniu są niezmiernie pochlebne. Czapscy wczoraj czytali na zmianę kawałek po rosyjsku i kawałek po polsku i byli zachwyceni.
Przypisy:
[1] Ros. Dokument urzędowy.
[2] Tytuły czasopism związanych z Kongresem Wolności Kultury.
[3] Michel Jobert (1921–2002), w latach 1973–1974 minister spraw zagranicznych Francji. Henry Kissinger (ur. 1923), w latach 1973–1977 sekretarz stanu USA.
[4] „Oddział chorych na raka” (Rakowyj korpus), tłumaczył Józef Łobodowski.
* Na stronie głównej użyto fotografii autorstwa Krzysztofa Dubiela. Źródło: Instytut Książki.