Szanowni Państwo,

„koniec demokracji” – słychać z jednej strony, „nareszcie lud odzyskał władzę” – dobiega z drugiej. Blisko połowa Polaków w ogóle nie brała udziału w wyborach. Można przypuszczać, że spory na szczytach władzy są im obojętne. Czy mogą jednak przeoczyć ważny moment, gdy stanie się coś nieodwracalnego? Coś, co powinno zaniepokoić nawet tych, którzy nie udali się jesienią do urn wyborczych?

Przecież iście wojenna retoryka nie zaczęła się wczoraj. Gdy rządzi jedna z dwóch cieszących się największym poparciem partii, druga – plus jej zaplecze medialne – lubi uderzać w wysokie tony, obwieszczając, że oto fundamenty ustroju zaczęły się chybotać. Niegdyś robił to obóz skupiony wokół PiS, choćby dziennikarze „Gazety Polskiej” czy Joachim Brudziński. Dziś ich rolę przejęła „Gazeta Wyborcza”. Niestety, wskutek artykułowania ile sił w trzewiach hasła o „psuciu demokracji”, wytarło się ono i zdezawuowało. To sprawia, że brakuje rozsądnego śledzenia posunięć nowej władzy, a także nadawania problemom właściwej hierarchii.

W gorączce bieżących sporów warto poważnie zapytać, kiedy powinniśmy czuć się naprawdę zaniepokojeni. Czy manipulacje PiS-u przy składzie Trybunału Konstytucyjnego powinny zapalać nam czerwoną lampkę, skoro dokończyło ono tylko dzieła zaczętego wiosną przez PO? Czy organizowanie się w Komitety Obrony Demokracji i głośne czytanie Konstytucji jest w jakikolwiek sposób sensowne, czy raczej godne politowania? Czy powinno nas oburzać, że marszałek senior, Kornel Morawiecki, wchodzi na mównicę i nagrodzony owacją na stojąco prezentuje posłom regułę Radbrucha w zwulgaryzowanej wersji à rebours? W chwili, gdy część polskich mediów wieszczy koniec demokracji, my pytamy – czy potrafimy dokładnie określić moment, kiedy następuje jej koniec? Zapytaliśmy dziś o to kilkoro przenikliwych analityków polskiej sceny politycznej.

„To prawda, że zło zaczęło się, kiedy poprzedni rząd uchwalił przepisy pozwalające na wybór dwóch sędziów «na zapas», mimo że ich kadencja rozpoczynała się po rozpoczęciu kolejnej kadencji sejmu. Ale to nie znaczy, że należy teraz wywracać do góry nogami cały porządek konstytucyjny dotyczący Trybunału”, mówi Ewa Łętowska w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. Była Rzecznik Praw Obywatelskich zwraca uwagę, że obecny kryzys wynika przede wszystkim z lekceważenia zasad konstytucyjnych i braku świadomości, że „wola ludu” nie stoi ponad prawem. Według niej weszliśmy na niebezpieczną drogę – choć nie istnieje jedna śrubka, której odkręcenie spowoduje załamanie całego systemu, to „są graniczne punkty. W przypadku demokracji to m.in. wolne wybory, wolność słowa, wolne media i niezawisłe sądy”.

Studzić emocje stara się Jarosław Flis, politolog. „Problem polskiej sceny politycznej polega na tym, że jest ona kulturą wrestlingu. Wszyscy strasznie głośno krzyczą, w każdej chwili wydaje się, że mamy do czynienia ze śmiertelną walką dobra ze złem, a tak naprawdę nikt sobie specjalnie krzywdy nie robi. W tym, co robi Prawo i Sprawiedliwość, widzę raczej głupotę niż realną zbrodnię”. Flis widzi też dla PiS rozwiązanie: „Gdyby wykazało, że idzie na kompromis i utrąciłoby tych dwóch sędziów, których PO wybrała wyraźnie wbrew regułom, zaś pozostałą trójkę zachowało, podkreślając konieczność trzymania standardów dotychczasowego systemu, postąpiłoby znacznie rozsądniej”.

Początkowo rozbawiony histerią wokół Trybunału Jan Rokita analizuje na naszych łamach rozmaite koncepcje despotyzmu. Stwierdza, że jeśli już jakiś system polityczny jest dla Jarosława Kaczyńskiego wzorem, to „miękka tyrania” epoki Donalda Tuska. Odtworzenie go może być jednak co najmniej kłopotliwe. „W ciągu ostatniego roku polska polityka uległa bowiem zasadniczemu przeobrażeniu. Nastąpił silny nawrót tendencji do republikanizmu”. Co to oznacza? Powrót czystej polityki, która polega na nieustannej, partyjnej przepychance o to, „kto komu i za pomocą jakiej pseudolegalnej sztuczki wyrwie jeszcze dalszy kawałek państwa. […] W Polsce, gdzie standardy zarówno rządzenia, jak i rywalizacji partyjnej są niskie – oznaczać to będzie zapewne przewlekłą i nerwową awanturę, podsycaną histerycznymi nawoływaniami upartyjnionych dziennikarzy i intelektualistów (czyli tzw. «partyjnych mediantów»)”.

O niemożliwości demokracji bezprzymiotnikowej pisze z kolei Tadeusz Szawiel. Teoretycznie, jak twierdzi, można by wskazać kryteria, kiedy liberalna demokracja przestaje być liberalna: „Na przykład, kiedy jakiś ośrodek posiada monopol informacyjny lub kiedy różne źródła informacji są kontrolowane (bezpośrednio lub pośrednio) przez jeden ośrodek; kiedy termin kolejnych wyborów zależy od widzimisię aktualnie rządzących. Jednak na poziomie konkretnych instytucji odpowiedź jest bardzo trudna, ponieważ są one częścią całego system, w ramach którego możliwe są procesy kompensacyjne, a w końcu nawet procesy naprawcze w wyniku werdyktu wyborców”.

Prostą definicję demokracji podaje Rafał Wonicki. „Miarą jakości demokracji jest samoograniczenie swojej władzy przez większość”. Niestety, jak twierdzi, „żadnej władzy w Polsce po 1989 r. nie udało się tego kryterium w pełni zrealizować. Natomiast po raz pierwszy od czasów «falandyzacji prawa» z początku lat 90. mamy do czynienia z tak ostentacyjną próbą powrotu do idei konstytucji à la carte – czyli uznania, że decyzje rządu nie muszą mieścić się w granicach regulacji konstytucyjnych”.

A zatem, kiedy kończy się demokracja? Mamy nadzieję, że w obliczu medialnych i politycznych radykalizacji, które rozpowszechniły się w debacie wokół zmian w Trybunale, nasz numer pomoże Państwu przynajmniej w poszukiwaniu odpowiedzi.

 

Zapraszam do lektury!

Wojciech Engelking