A jako że doniesienia przychodziły głównie z Węgier i Chorwacji, zdecydowałem się pojechać do Serbii – przecież to właśnie na serbsko-węgierskiej i serbsko-chorwackiej granicy strumieniami lał się gaz łzawiący i deszczem padały kamienie. Przynajmniej jeżeli wierzyć relacjom mediów.

***

Mówi się. że deszcz na drogę to dobry znak. Nie wiem, jak tam rzeczywiście jest z tym deszczem. Natomiast gdy w pierwszym dniu wyprawy drzwi pociągu przyciskają fotografowi „trigger finger” tak, że staje się dwa razy grubszy i zmienia kolor na bakłażanowy – bardzo chcę się wierzyć, że dalej będzie już tylko lepiej.

Do Serbii z Węgier wjeżdżałem przez przejście w Tompa – to w Röszke było zamknięte z powodu uchodźców. Między Horgoš po serbskiej stronie a Röszke po węgierskiej biegnie linia kolejowa – podobno po torach granicę przechodzi się łatwiej, bo bez bramek i szlabanów.

Do hoteliku trafiam około 7 rano. Pokój jeszcze zajęty, więc rozgościłem się w zacisznej sali pełniącej funkcje kuchni, bufetu i baru jednocześnie. W telewizji uchodźcy i anons jutrzejszej Parady Równości w Belgradzie.

Pytam żonę właściciela o sytuację na miejscu. W odpowiedzi słyszę jedno słowo: „chaos”. Dowiaduję się też, że w związku z sytuacją na granicy ruch autobusów i pociągów w kierunku Horgoš został wstrzymany. Najgorsze jednak dla mnie jest to, że w związku z zamknięciem przejścia, uchodźców w okolicy wielu nie zostało. Wszyscy ruszyli w stronę Chorwacji, jedni taksówkami, inni podstawionymi przez serbski rząd autobusami. Jak by nie było, trzeba zobaczyć, co się dzieje na przejściu granicznym.

Ilu_1

Wyruszam w teren. Jest 35°C, a transport publiczny w tamtym kierunku nie jedzie. Taksówkarze, korzystając z niebywałego popytu na swoje usługi, ustawili taryfę 2 euro za kilometr. Taniej dojechać pociągiem z Belgradu do Budapesztu niż kilkanaście kilometrów z okolic Suboticy do Horgoš. Strach pomyśleć, ile biorą od migrantów. Próbuję dotrzeć na miejsce autostopem. Stojąc w cieniu, obserwuję jadące od strony Horgoš taksówki wypełnione ciemnowłosymi ludźmi o ciemnej skórze. Jedne wozy zmierzają do Suboticy, zapewne na dworzec lub dalej – do chorwackiej granicy, inne skręcają do szosy na Novi-Sad i Belgrad. Czekając, przypominam sobie to, co wiem na temat niniejszej „wędrówki ludów”.

Obraz medialny wygląda mniej więcej tak: uchodźcy to uciekający od wojny Syryjczycy, głównie mężczyźni w wieku poborowym, ale jest też sporo kobiet i dzieci; do Polski nie chcą, wolą Niemcy, a jak ich nie wysyłają do Niemiec, to wyrzucają wodę i jedzenie na tory. Podobno z Syrii uciekły już ponad 4 mln osób, większość osiadła w obozach uchodźców w Libanie i Turcji.

Po godzinie machania ręką decyduję się na podróż pieszo. Maszerując do Horgoš, mam okazję poczuć się trochę jak uchodźca. Tylko trochę, bo mam dokąd wrócić, łatwiej porozumiewam się z miejscową ludnością i orientuję się w drogowskazach. Ale podróż w palącym słońcu po szosie z kiepskim wąskim poboczem i pędzącymi znacznie powyżej dozwolonej prędkości samochodami to żadna przyjemność. Staram się zatrzymywać puste taksówki jadące w odpowiednim kierunku, ale bez skutku. Łapać stopa już nawet nie próbuję. Po prostu idę. Na rozdrożach trafiają się wozy patrolowe, niektóre kierunki są zablokowane barierkami. Zagaduję policjantów, ale nie są zbyt rozmowni, przede wszystkim przez słabą znajomość angielskiego. Lubią tylko legitymować.

Wędruję dalej. Z hukiem przelatuje obok mnie motocyklista. Już go widziałem, jechał z naprzeciwka mniej więcej półgodziny wcześniej. Nagle hamuje i zatrzymuje się około 20 metrów przede mną. Obraca się do mnie i gestem zapytuje, czy mnie podwieźć. Na miejscu jestem w kilka minut. Kolejna kontrola policyjna i nareszcie jestem na słynnym przejściu w Horgoš. Krajobraz jak po festiwalu punkowym: puste butelki i plastikowe naczynia, resztki jedzenia, rozrzucone, wdeptane w ziemię ubrania i elementy namiotów. I cisza – ani żywej duszy, z wyjątkiem odpoczywających w budzie przy bramie strażników i policjantów. Słyszę, że na miejscu zostało jedynie kilka rodzin z dziećmi, oczekujących na pozwolenie na przejście do Węgier, ale dostępu do nich nie ma. Wieczorem rozmawiam z właścicielem hotelu, urodzonym w USA Serbem.

„Stosunek do migrantów w Serbii mamy raczej pozytywny. Chętnie im pomożemy na miarę możliwości. Nie ryzykujemy nic, przecież nikt u nas nie zostanie – nie są tacy głupi. A kawał chleba dla podróżnego u nas zawsze się znajdzie. Serbia to wieloetniczny kraj, gdzie wszyscy żyją w zgodzie. Ludzie robią się agresywni tylko, gdy chcesz im coś zabrać”. Szybkiego rozwiązania kryzysu nie widzi, natomiast za najważniejsze uznaje eliminację ISIS i polityki neokolonialnej:

„Naszym obowiązkiem humanitarnym jest danie tym ludziom schronienia, ale nie powinniśmy przyjmować ich w Europie na zawsze. Musimy pomóc im zbudować Europę u nich. Wyczyścić Irak z ISIS, postawić administrację i kontyngent wojskowy, a miliony przeznaczane na uchodźców inwestować w przemysł, infrastrukturę, kulturę. Z tym że kontrolować pieniądze powinni Europejczycy i Amerykanie, bo jeżeli powierzyć je miejscowym, to będzie jak wszędzie na Wschodzie. Wszystko ukradną. Mieszkam w Serbii, wiem, jak to jest. A zwykłe przyjmowanie milionów ludzi o innej kulturze, którzy przyniosą swoje problemy i konflikty do Europy, problem tylko pogłębi. Wie pan, ile oni płacą tutaj taksówkarzom? Jazda do Belgradu to 500 euro, do granicy od 200. W Serbii średnio się zarabia 300–400 euro miesięcznie. Skąd tamci biedni ludzie mają tyle pieniędzy? Szemrana sprawa”.

Przynajmniej rozumiem teraz brak zainteresowania wobec mnie ze strony taksówkarzy. Ale są też konkrety. Okazuje się, że jednak nie wszyscy migranci wyjechali do Chorwacji. W opuszczonej cegielni nieopodal zorganizowano improwizowany obóz uchodźców. Gospodarz zawiezie mnie tam jutro. Za darmo.

Ilu_2

Nazajutrz wysiadam z samochodu na szosie między polami wszechobecnej kukurydzy. Obóz powinien być paręset metrów przede mną, za zakrętem. Wyciągam aparat z torby, wieszam na piersi – nie mam zamiaru się kryć. Pierwsi migranci, których zobaczyłem, grają w piłkę. Lata tu i tam na tle olbrzymich cystern, masztów trakcyjnych i drutu kolczastego, a wszystko dzieje się u bram oczyszczalni ścieków. Obok cieknie strumień nieoczyszczonej wody – przy płocie oczyszczalni stoi prowizoryczny prysznic i jednocześnie pralnia dla mieszkańców obozu. W cieniu po przeciwnej stronie szosy kilka namiotów, za pasem krzaków budynki i komin cegielni. Gdy dochodzę do piłkarzy, przerywają grę. Nie z mojego powodu – po prostu za mocno kopnęli piłkę, leży teraz daleko za bramą, na terytorium oczyszczalni. Dobra szansa na kontakt. Gestem odsyłam graczy od bramy, naciskam dzwonek. Po kilku minutach triumfalnie wracam z piłką. Pierwsze lody przełamane.

Migranci – chłopcy między 18 a 25 rokiem życia – wracają do gry, a ja fotografuję i rozmawiam. Wszyscy są z Afganistanu, uciekają przed talibami. Większość pozostawiła w domu rodziny. Dokąd zmierzają? Niemcy, Norwegia, Utrecht. Dokładnie tak, nie „Holandia”, tylko „Utrecht”. „Utrecht to nie kraj? Nie wiem, po prostu chcę tam”.

W tym czasie do przydrożnych namiotów podjeżdżają taksówki. Ludzie wsiadają, inni wysiadają. Czuję, jak ktoś od tyłu dotyka mojego ramienia. Obracam się. Wysoki szczupły chłopak uśmiecha się nieśmiało: „Pliz, foto!”. Nie jest pierwszy z taką prośbą. Za rządów talibów fotografia była sztuką zakazaną, może więc to fotografowanie się dla nich jest potwierdzeniem bezpieczeństwa? Robię kilka zdjęć, pokazuję wynik. Nieśmiały uśmiech zmienia się w uśmiech szczęśliwy. Almas – tak ma na imię – jest z Ghazni, zostawił tam 6 braci i 9 sióstr, ale nie wie, gdzie jest jego rodzina. Mówi, że uciekł przed talibami: „Nalegali żebym poszedł z nimi, ale ja nie chciałem walczyć z Amerykanami”. Pragnie dotrzeć do Norwegii i uczyć się. Wierzy, że norweska policja pomoże mu znaleźć zagubioną rodzinę.

Po taksówkach przychodzi czas na pomoc humanitarną – z trzech samochodów wysiadają ludzie w niebieskich i zielonych kamizelkach, wyładowują z bagażników zgrzewki wody, mleko, konserwy, artykuły higieniczne. W niebieskich – „oficjalni” wolontariusze ONZ; w zielonych – półoficjalni z Menedek, węgierskiej pozarządowej organizacji zajmującej się pomocą migrantom.

Ilu_3

Idę obejrzeć obóz razem z piłkarzami. Oddalamy się od szosy i wchodzimy na teren cegielni. Część ludzi zamieszkuje secesyjny budyneczek dyrekcji, inni wychodzą z hali produkcyjnej. Namioty stoją też pod wiatami, a niektórzy leżą w śpiworach pod gołym niebem. Przy jednym z namiotów „zielone kamizelki” wręczają siatki z jedzeniem postawnemu mężczyźnie przypominającemu Marcina Dorocińskiego w roli komisarza Despero z serialu „Pitt Bull”. Widząc mnie, coś spokojnie mówi, wskazuje na siebie i swój namiot dłonią z wypielęgnowanymi paznokciami, ozdobioną pierścionkiem z turkusem. Węgier tłumaczy po angielsku: „Mówi, że jeżeli chcesz go fotografować – musisz zapłacić”.

Odmawiam, ale kiedy wolontariusze odjeżdżają, zostaję, żeby jeszcze porozmawiać z „Despero” i jego kolegami. Stoimy przy namiotach, gadamy o tym i tamtym, nagle z namiotu wylatuje pełna, ale otwarta puszka konserw mięsnych i ląduje w zabetonowanym pofabrycznym dołku tuż przy namiotach. Tam już pełno śmieci, i w ogóle śmieci są porozrzucane wszędzie. Stanowi to dziwny kontrast z wyglądem samych uchodźców – czyściutkich na miarę tutejszych warunków, zadbanych, ogolonych.

Z rozmowy z „Despero” dowiaduję się, że wspólnie z kolegami zabrali rodziny i ruszyli do Niemiec. Jeden z kolegów miał poważny powód do emigracji – pracował w amerykańskiej bazie wojskowej, więc grożono mu śmiercią za „zdradę”. Drugi kolega ma nad Renem dalekich krewnych, czyli wybór kierunku ucieczki był uzasadniony. Jednak dla Afgańczyków luksus podróży nadmuchanym pontonem za 1500 euro jest nieosiągalny. Większość do Europy trafia pieszo. Nielegalnie z Afganistanu do Iranu, tak samo z Iranu do Turcji, z Turcji do Bułgarii i dalej do Macedonii i Serbii. W tym improwizowanym obozie ludzie czekają albo na otwarcie granicy węgierskiej, albo na transport do chorwackiej granicy. Komu wystarcza pieniędzy, jedzie taksówką. Reszta siedzi tutaj, póki Serbowie nie podstawią autokaru. Życzę udanej podróży i idę dalej rozejrzeć się po obozie.

Prócz Afgańczyków, spotykam też Irakijczyków, Pakistańczyków i nawet Libijczyka. Jednego z rozmówców pytam, czy są tutaj Syryjczycy. Podobno było ich tu kilku. Może poszli do sklepu, może już wyjechali. I mnie czas wracać do miasta, jutro planuję wyruszyć w dalszą podróż. Żegnam się, wychodzę już na szosę, gdy podjeżdżają jeszcze dwa stare samochody. Z wozów wysiadają pasażerowie. Skromnie ubrani, wiek od 40 do 60 lat. Nie mają pięknych kolorowych kamizelek, ale też zaczynają wyciągać pakunki. Pieluchy, duże worki z odzieżą, kartony mleka, chleb, soki, woda, konserwy… Wokół szybko zbiera się tłum. Rozdają prawie wszystko, część mleka jednak zatrzymują. „This is for children!”. Odprowadzam przybyszów do reszty namiotów z dziećmi.

Katalin, Muharem i ich przyjaciele to wolontariusze „trzeciego gatunku”, czyli nieoficjalni. Najniżsi w hierarchii, ale najszczersi. Są mieszkańcami Suboticy, przedstawicielami niższej klasy średniej. Bez ideologii i grantów, po raz trzeci w tym roku organizują się, by pomagać migrantom. Trzeci, bo to już trzecia potężna fala uchodźców przelewająca się przez Serbię. „Wiemy, czym jest wojna. Napatrzyliśmy się na uchodźców w latach 90. Wśród nas są przedstawiciele wszystkich narodowości i wyznań występujących w regionie. Nie rozróżniamy, czy uchodźcy są chrześcijanami, czy muzułmanami. Pomóc trzeba każdemu”. Niestety nie widzę, aby adresaci pomocy doceniali ją odpowiednio – większość przyjmuje to wszystko jak należne. A może tak mi się tylko wydaje?

Ilu_4

Wieczór spędzam w Suboticy. Uchodźców w mieście prawie nie widać – skupiają się w okolicach dworca i stacji autobusowej. Gdy fotografuję pomnik poświęcony subotickim olimpijczykom, podchodzi do mnie mężczyzna spacerujący z córką. Bierze mnie za turystę – z dumą opowiada historię monumentu. Gdy pytam go, co sądzi o uchodźcach, bez cienia namysłu odpowiada: „Szkoda ludzi. Ale nie rozumiem, dlaczego Europa nie wsadzi ich wszystkich na statek i nie wyśle do USA – przecież ci ludzie są z krajów, do których Amerykanie przynieśli demokrację. To przede wszystkim ich odpowiedzialność”.

Natomiast od kelnerki w knajpie dowiaduję się, że uchodźcom można jednocześnie pomagać i czerpać z tego zysk: „Czasem my im pomagamy, czasem oni nam. Raz nasz właściciel narobi karton kanapek i im zawiezie, raz oni do nas wpadną i utarg zrobią”. Słyszę też historię o nieuczciwych taksówkarzach: „Przyjmują zamówienie na dowóz do granicy chorwackiej, zawożą tych nieszczęśników do Novi-Sadu, zostawiają przed mostem przez Dunaj i mówią, że granica jest na rzece, wystarczy przejść na tamten brzeg”.

***

Droga do Belgradu zaczyna się na dworcu w Suboticy. Na skwerze przed budynkiem nie ma ruchu. Zwykły porządek rzeczy naruszają tylko nieliczni uchodźcy. Śpią na ławkach lub na trawie, od czasu do czasu zbierają się w kółko wokół białych, groźnie wyglądających mężczyzn, którzy odprowadzają ich do busików.

W oczekiwaniu na pociąg rozmawiam z uchodźcami. Tutaj też są głównie Afgańczycy. Sami faceci. Na przykład Jamal Khan, który mimo ciepłej pogody siedzi w rękawiczkach budowlanych. Jego życie można streścić w kilku liczbach: ma 16 lat, 13 lat temu stracił rodzinę w ataku talibów na wioskę, rok uczył się w szkole i już od 3 miesięcy jest w drodze. Razem z kolegą zmierzają do Niemiec, gdzie chce studiować informatykę. Słabo mówi po angielsku, lecz słowa „computer science” wymawia bez wysiłku. „Czy będę rozczarowany, jeżeli zamiast do Niemiec trafię do Polski? A gdzie to jest?”.

O Serbii Jamal mówi ciepło, najgorzej wspomina podróż przez Turcję. „Tureccy policjanci dotkliwie nas pobili, mojemu przyjacielowi złamali rękę. Mówili, żebyśmy wracali do Afganistanu, walczyć przeciwko talibom”. W przeciwieństwie do większości spotkanych Afgańczyków, nie pozwala się fotografować. „Taliban mnie znajdzie i zabije”. Pokazuje wystawione przez serbski urząd świadectwo, że jest uchodźcą. Jamal zostaje, by czekać na transport, ja jadę dalej. Z Suboticy wyjeżdżam z wrażeniem, że chociaż wiem znacznie więcej, nadal nie rozumiem nic.

Czy uchodźcy skupieni w okolicach położonych obok siebie dworców kolejowego i autobusowego potrafią docenić urok Belgradu? Kto wie. Czego na pewno nie potrafią docenić, to ironii kryjącej się w toponimice. Jeden obóz uchodźców znajduje się na skwerze „Bristol”, zawdzięczającemu nazwę położonemu obok luksusowemu hotelowi. Drugi – w parku przy ulicy młodobośniaka Gavrila Principa, którego sarajewskie strzały wywołały I wojnę światową.

Jakiż byłem zdziwiony, gdy w „bristolskim” obozie zobaczyłem starych znajomych spod oczyszczalni! Doczekali się autobusu, teraz kilka dni spędzą w Belgradzie. Granica węgierska jeszcze zamknięta, granica chorwacka już zamknięta, ale rozmowy trwają i wkrótce ruch będzie wznowiony.

Obozy dla uchodźców w Belgradzie są urządzone nieporównywalnie lepiej niż ten przy granicy. W „bristolskim” jest punkt Czerwonego Krzyża, długi szereg przenośnych toalet, stołki z kredkami i ołówkami dla dzieci, stoiska do ładowania telefonów zasilane przez baterie słoneczne. Są nawet ogromne kontenery na śmieci. O czystość dbają pracownicy służb komunalnych. Porządku pilnuje jeden policjant. Gdy przechodzę obok niego, zaczyna ze wzruszeniem opowiadać o nowoprzybyłej rodzinie uchodźców: „Przez cztery doby nic nie jedli, a teraz żołądki jedzenia nie przyjmują… Biedni ludzie, tyle cierpienia…”.

Ilu_5

W Belgradzie pochodzenie uchodźców jest identyczne, z tym że wreszcie trafiam na Syryjczyków. Są też rodziny afgańskich Hazarów – zamieszkującego Afganistan ludu pochodzenia mongolskiego. Wyróżniają się wśród innych uchodźców nie tylko niearabskimi rysami twarzy – są najgorzej ubrani i najbardziej wycieńczeni. Trzymają się osobno jako najniższa kasta. Niestety porozmawiać z nimi nie mogę – oni nie mówią po angielsku, ja nie znam dari. Wśród licznych wolontariuszy również nie ma nikogo, kto by mówił w tym języku. Wolontariusze tutaj też są trzech gatunków. Prócz oficjalnych, od czasu do czasu przychodzą zwykli ludzie z siatkami pełnymi jedzenia lub ubrań. A uchodźcy też grają w piłkę.

Im więcej rozmawiam z migrantami, tym bardziej jednolity obraz się wyłania. Różni ludzie, różne kraje, ale rażąco podobne historie i drogi. Na przykład Irakijka Sara z zabandażowanym nosem – skutek wybuchu w Bagdadzie – razem z matką uciekła przez Turcję do Grecji i dalej. Z Iraku do Turcji legalnie dojechały autobusem, potem nielegalnie do Grecji w małej łodzi („Było nas 35 osób na pokładzie, płynęliśmy nocą. Bałam się, ale nie bardzo – morze było spokojne”). Z Grecji po kilku dniach w obozie dla uchodźców do Macedonii, znów nielegalnie: „Szliśmy przez góry, za pomocą GPS-u w telefonie – przewodnik nie poszedł z nami, tylko pokazał szlak. Tak samo szliśmy z Macedonii do Serbii. Teraz czekamy na transport do Chorwacji”. Ma 22 lata, jest studentką biologii i chcę kontynuować studia w Niemczech. W Iraku zostali jej ojciec i młodszy brat. Ojciec choruje po zawale, brat sprzedaje herbatę na ulicy, utrzymuje siebie i ojca.

Syryjczycy Abdul-Naser (27 lat) i Naeem (26 lat) pochodzą z Homs. Abdul-Naser z rodziną od 3 lat mieszkał w Turcji w obozie dla uchodźców. Naeem miał mniej szczęścia – jego rodzina została w Syrii. Sam też ma „pamiątkę” w postaci blizny na ramieniu – mówi, że postrzelono go przypadkowo na ulicy. Walczyć nie chcą – „Assad jest zły, ISIS jeszcze gorsze”. Marzą, by dotrzeć do Niemiec, znaleźć pracę na budowie i ściągnąć rodziny. Do Serbii trafili tak jak Sara, przez Grecję i Macedonię. Abdul-Naserowi 1300 euro na „podróż” morską z Turcji do Grecji dał pracujący w Emiratach Arabskich brat, Naeemowi pieniądze zebrała rodzina. „Płynęliśmy nocą, 55 osób na starej łodzi. Bujało niesamowicie, baliśmy się okropnie. Trzymaliśmy na rękach czyjeś dzieci – rodzice nam je dali, na wypadek gdyby łódź zaczęła tonąć”. Co myślą o tym, że mieliby trafić do Polski zamiast Niemiec? „Wszystko jedno, oby była praca i nie było wojny”.

26-letni Irakijczyk Muhammed pracował dla amerykańskiej administracji jako tłumacz. Wiodło mu się całkiem dobrze, miał dwa domy. Wkrótce jednak zaczęto mu grozić śmiercią, jeden dom podpalono, drugi został zniszczony wskutek ostrzału artyleryjskiego. Razem z rodziną uciekł do Kurdystanu, zostawił tam rodzinę pod opieką Peszmergi – kurdyjskich oddziałów samoobrony – i wyruszył w drogę. Przez góry do Turcji, stamtąd za 1400 dolarów stateczkiem do Grecji. Teraz zmierza do Niemiec.

Z „Bristolu” idę do obozu przy ulicy Principa. Więcej ludzi, więcej policji, większy kontrast między codziennym życiem europejskiej stolicy a tułaczami – naprzeciwko obozu znajduje się wydział ekonomiczny Uniwersytetu Belgradzkiego. Migranci oczekujący jeszcze na transport mogą uzupełnić garderobę w punkcie zaopatrzenia uchodźców położonym nieopodal. Rozdają tam odzież, obuwie, koce i ciepłe posiłki. Ale wśród uchodźców nie brakuje też takich, których stać, żeby odżywiać się w knajpach, ubierać się w sklepach i nocować w hostelach. Jak odróżnić potrzebującego pomocy od korzystającego z okazji? Co jest gorsze – odmówić azylu człowiekowi, który utracił wszystko, czy dać mieszkanie i zasiłek „naciągaczowi”? Nie zazdroszczę pracownikom służb imigracyjnych podejmującym takie decyzje codziennie.

Wieczorem w hostelu rozmawiam z recepcjonistą. „Uchodźcy? Już nie przyjmujemy. Na początku chcieliśmy pomóc, ale okazało się, że nie opłaca się naprawiać i sprzątać. Odstraszają też innych klientów. Wie pan, jak to jest – jedna sprawa nakarmić bezdomnego kota, ale wziąć go do siebie to już coś zupełnie innego”. Nic osobistego, biznes to biznes.

Dzień kończę, czytając wiadomości, że w Polsce szykują się demonstracje przeciwko migrantom. Z punktu widzenia moich afgańskich rozmówców nagłówek do takiego newsa mógłby brzmieć: „W kraju, o istnieniu którego nigdy nie słyszeliśmy, odbędzie się demonstracja przeciwko ludziom, których nikt tam nigdy nie spotkał”.

***

Następnego dnia liczba ludzi w obozach niby się nie zmieniła, skład etniczny też, ale znajomych twarzy już nie widzę. Szczęściarze ruszyli dalej do krainy marzeń, ich miejsce zajęli nowi przybysze. Wiem już, że mieszkańców obozów według stosunku do człowieka z aparatem można podzielić na dwie kategorie: „Please, photo!” i „No photo!”. Do drugiej najczęściej należą mężczyźni około trzydziestki, lepiej ubrani i z twarzami, z których czyta się niespokojną przeszłość. Dla niektórych ta podróż do Europy stanowi szybszy i bezpieczniejszy odpowiednik Legii Cudzoziemskiej – szansę na nowe papiery i nową tożsamość.

W obozie „bristolskim” dookoła pamiątkowego marmurowego krzyża na karimatach leżą Afgańczycy. Na stolikach do rysowania – flamastry z Maszą z rosyjskiej kreskówki. Starszy Serb bawi hazarskie dziecko. Irakijczycy grają w siatkówkę z wolontariuszami. Chłopaki z Pakistanu myją zęby przy fontannie z pitną wodą. Syryjska rodzina wiesza na drzewie ubrania do suszenia. Przy ul. Principa studenci stoją w kolejce do kiosku z fast foodem razem z uchodźcami. Idąca w kierunku dworca kobieta z walizą na kółkach daje siatkę owoców kobiecie karmiącej dziecko obok namiotu. Zwykły dzień.

Ilu_7

„Nice camera, what model is it? I have 60D at home” – mówi do mnie uśmiechnięty pulchny chłopak. Po krótkiej wstępnej rozmowie o fotografii przechodzimy do spraw bardziej globalnych. Samir ma 17 lat, jest urodzonym w Afganistanie Hazarem, ale prawie całe życie mieszkał z rodziną w Pakistanie.

„Nie jadę po zasiłek, jadę studiować. Finansowo całkiem dobrze nam się wiedzie w domu, ale są rzeczy, których nie da się kupić. Na przykład bezpieczeństwa. Moja szkoła była atakowana przez talibów, wielu uczniów zginęło. Mój ojciec jest byłym wojskowym, nieraz grożono mu śmiercią. Można powiedzieć, że to tata mnie tu wysłał, dla mojego bezpieczeństwa, chociaż podróż z Turcji do Grecji dmuchaną gumową łodzią bezpieczna raczej nie była. Jestem studentem medycyny, chcę kontynuować naukę w Szwecji i jestem pewien, że będzie ze mnie dobry lekarz. Polska? Wszystko jedno, poziom edukacji w Unii wszędzie jest dobry, więc nie będę miał nic przeciwko. Rasiści? Nie boję się, rasizm zwalczał jeszcze Martin Luther King. Ktoś sympatyzuje z uchodźcami, ktoś ich nienawidzi. Takie jest życie”.

Na wieczorną kawę przychodzę do znajomej knajpy na Principa. Nigdzie się nie śpieszę, a barman akurat nie ma z kim pogadać. „Teraz jest jakoś normalniej, choć latem miewałem wrażenie, że jestem w tej dzielnicy jedynym tubylcem. Dookoła uczelnie i biura, wszyscy na wakacjach i urlopach, jedyni klienci to migranci. Czasem napiwku zostawiają drugie tyle co w rachunku napisane, czasem się zachowują tak, jakby to był ich lokal. Był tu taki jeden, przychodził kilka dni z rzędu i codziennie mnie pytał, czy się boję muzułmanów. W końcu się wkurzyłem i mówię mu: A z jakiej cholery mam się was bać? Jestem Serbem. Słyszałeś kiedyś o Srebrenicy? Nie słyszał, więc odpaliłem przeglądarkę w smartfonie i mu pokazałem. Przychodził jeszcze, ale już nie pytał”.

Słyszę: „Friend, one more beer!”. Barman kiwa głową, przeprasza i odchodzi do nalewaka. Za chwilę wraca do mojego stolika. „Ten na górze to Pakistańczyk, od lata tu siedzi. Przychodzi codziennie, kilka godzin spędza. Piwko pije, gdzieś dzwoni, ktoś do niego wpada. Niby do Niemiec jedzie, ale na coś czeka. Zresztą, nie moja sprawa. Rachunki płaci, nie awanturuje się. Reszta mnie nie obchodzi”.

Ilu_8

Spędzam w Belgradzie kolejne cztery dni. Nie mogę wyjechać do Chorwacji, bo zamknięto granicę z powodu przekroczenia limitu uchodźców.

Chodzę po mieście, obserwuję, rozmawiam. Im dłużej, tym bardziej upewniam się, że uchodźcy pochodzą ze wszystkich warstw społecznych, tworzą społeczeństwo w społeczeństwie. Wielonarodowościowe, multikulturowe, ze swoją dominującą samoidentyfikacją i mniejszościami. I jak każde społeczeństwo, składa się ono z ludzi o różnym poziomie wykształcenia i kultury, z miejskich i wiejskich, uczciwych i cwaniaków.

Na pewno po zakończeniu niepokojów w Afganistanie, wojen w Iraku i Syrii nie wszyscy powrócą w rodzinne strony. Wielu zostanie w Europie. Czy lokalnym społecznościom wystarczy cierpliwości, tolerancji i wytrwałości, żeby ich zintegrować i przekonać do wartości europejskich? Czy europejski byt określi ich nową świadomość, czy ta przyniesiona z poprzedniego życia określi ich i nasz wspólny byt? Nikt nie zna odpowiedzi.