„Jak radzą sobie z pojednaniem? Czy możliwe jest prawdziwe przebaczenie? Czy pojednanie oznacza zdradę wobec ofiar zbrodni? To niektóre pytania, jakie stawia Hatzfeld. W przyjętej przez siebie konwencji mininarracji jest wierny swoim informatorom – sprawia, że niemal widzimy ich twarze, słyszymy ich głosy, poznajemy sposób formułowania myśli”, mówiła przed pięcioma latami Małgorzata Szejnert podczas uroczystego przyznawania francuskiemu twórcy Międzynarodowej Nagrody imienia Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki.
Po lekturze rwandyjskiej trylogii Hatzfelda [1] – „Nagości życia”, „Sezonie maczet” i „Strategii antylop” – trudno się z mistrzynią polskiego reportażu nie zgodzić. W książkach tych autor zdołał dokonać rzeczy niebywałej – połączyć w jedną, spójną narrację świadectwa ofiar, sprawców i obserwatorów aktu ludobójstwa dokonanego w 1994 r., „osamotnionych dusz, (…) ocalałych Tutsi, załamanych i zszokowanych rzeziami, ogołoconych z wszystkiego prócz własnych lęków, wystraszonych Hutu”. Książki te warto zresztą czytać w nieco innej kolejności niż ta, w jakiej ukazywały się w polskich tłumaczeniach. Najlepiej poznawać je chronologicznie, w takim porządku, w jakim były publikowane w oryginalnej wersji. Wtedy dostrzeżemy to, co najbardziej nurtowało Hatzfelda, i jak zmieniał się jego pogląd na to, czym jest sprawiedliwość transformacyjna (transitional justice) oraz czy możliwe jest pojednanie w tak rozdartym społeczeństwie, jak społeczeństwo Rwandy. Najłatwiej zauważyć to w passusach powtarzających się w trylogii. Hatzfeld z dość dużą swobodą łączy wątki, postacie, kopiuje wypowiedzi bohaterów i własne wnioski, często całe akapity, wymieniając je między reportażami [2]. Kalki te, kolaże i częściowe autoplagiaty nie rażą jednak czytelnika. Uzmysławiają jedynie determinację, z jaką dziennikarz zagłębia się w psychikę osób bezpośrednio dotkniętych koszmarem ludobójstwa.
W przetłumaczonej niedawno książce „Englebert z rwandyjskich wzgórz” owych powtórzeń czy też dosłownych nawiązań do poprzednich książek brak. Co Hatzfeld oferuje nam w zamian? Zupełnie odmienny tragikomiczny sposób opowieści o ludobójstwie. I jak to bywa z większością innowacji – nie do końca udany.
O jedną książkę o Rwandzie za daleko
Zarzut pierwszy, który można postawić „Engelbertowi z rwandyjskich wzgórz”, to objętość. Najnowsza z przetłumaczonych na język polski książek Hatzfelda liczy nieco ponad 100 stron, a wielkość czcionki stanowi wyraźny ukłon w stronę osób niedowidzących. Skutkiem tego lektura „Engleberta” zajmuje mniej niż lot z Warszawy do Paryża. To rozczarowuje, zwłaszcza w zestawieniu z monumentalną trylogią o Rwandzie, mającą w sumie blisko 800 stron relacji, postkolonialnych analiz, śmiałych i często niepoprawnych politycznie ocen.
Zarzut drugi – konstrukcja. Głównym narratorem reportażu jest tytułowy Englebert Munyambonwa, który „w oparach bananowego piwa, urwagwy (…) sypał jak z rękawa greckimi sentencjami, przytaczał pojęcia z dziedziny trygonometrii i strofy z «Kwiatów zła»”. Jego styl życia określić można jako perypatetyczny. Englebert uwielbiał przechadzać się, kursować między kabaretami [3], nieustannie przy tym dyskutując z przypadkowo napotykanymi ludźmi. „Chodzenie dobrze mi robi. Najwięksi filozofowie też chodzili i twierdzili, że są optymistami, tak mnie przynajmniej uczono. A ja odruchowo ich naśladuję”, twierdził Rwandyjczyk. „Rozmawiam z napotkanymi ludźmi. Przyciągają mnie. Rozśmieszam ich, sam się śmieję, razem pijemy, jestem zadowolony”.
Barwne wspomnienia filozofa – włóczęgi z okresu dorastania, edukacji w Ruhengeri, Butare i kameruńskiej Dauli, kariery urzędniczej w Kigalii, wreszcie ucieczki przed Hutu i żmudnej autoterapii z traumy ludobójczej w Nyamacie – przywodzą na myśl dyskurs trickstera. Mianem tym w teorii literaturoznawstwa i religioznawstwa określa się postać funkcjonującą na granicy światów, łamiącego zasady błazna i szachraja, który wprowadza do opowieści ironiczny humor. „Lubię żonglować słowami. Lubię się śmiać, cieszę się, gdy mogę kogoś rozweselić”, mówi z uśmiechem Englebert. Chwilę później wspomina z entuzjazmem lekturę Pascala, Moliera, Racine’a i Corneille’a z czasów studiów. Na koniec swobodnie przechodzi do makabrycznych opowieści o ukrywaniu się na bagnach przed „potworami”, czyli bojówkami Hutu i spędzaniu całych dni w mule pod papirusami: „Nie chcieli zabijać ich [Tutsi skrytych na bagnach – B.P.] jak stworzeń bożych. Woleli przycinać. (…) Łzy stawały nam w oczach. Nawet dzikie zwierzęta nie chciały na to patrzeć”.
Toksyczne uzależnienie
Wstrząsające reminiscencje Rwandyjczyka wypełniają prawie całą książkę. Hatzfelda w tej opowieści prawie w ogóle nie ma. W poprzednich książkach reportażysta również kolekcjonował świadectwa, tworząc z nich intrygującą panoramę, w której centralną rolę zajmował proces polityzacji tożsamości etnicznych Hutu i Tutsi. Cały czas był jednak obecny. Doskonale rozumiał wagę świadectw, a więc to, czym dla współczesnych Rwandyjczyków jest możliwość opowiedzenia o swoim losie, podzielenia się przeszłością ze światem globalnej Północy, lecz jednocześnie nie wahał się dyskretnie, jakby z drugiego planu, prowadzić czytelnika przez meandry dziejów regionu afrykańskich Wielkich Jezior i wyjaśniać znaczenie lokalnego i międzynarodowego kontekstu w ludobójczej etiologii.
W „Englebercie” czytelnik zostaje całkowicie osamotniony, wręcz porzucony. Zderzenie ze strumieniem świadomości „sponiewieranego przez życie” Engleberta, którego „pamięć niczego nie sortuje, (…) nie odstępuje czasowi żadnego szczegółu”, wywołuje mieszane impresje. Ja poczułem się oszukany. Lepiej by było, gdyby Jean Hatzfeld tej książki po prostu nie napisał, a materiał zebrany podczas ostatniej podróży w Rwandzie wykorzystał do popełnienia czegoś bardziej wartościowego niż minisuplement do trylogii, w którym główną rolę gra mieszający wątki trickster.
Co zatem skusiło wybitnego reportażystę, by po trzech znakomitych książkach poświęconych Rwandzie dodać do nich dziełko tak bardzo odbiegające standardem od reszty? Odpowiedź nie jest być może oczywista, ale wydaje się wielce prawdopodobna – uzależnienie od tematu. Kazus Hatzfelda potwierdza tezę, że genocide studies są dziedziną niezwykle toksyczną. Zbierając przez lata świadectwa i bez przerwy pisząc o tragicznych wydarzeniach, tkwiąc przy biurku zawalonym nagraniami i fotografiami ofiar rzezi, łatwo się od tej tematyki uzależnić. Czasami warto udać się jednak na symboliczny odwyk.
Przypisy:
[1] Jean Hatzfeld napisał dotychczas pięć książek o Rwandzie:
„Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy” („Dans le nu de la vie. Récits des marais rwandais”, 2000; polski przekład 2011);
„Sezon maczet” („Une saison de machettes”, 2003; polski przekład 2012);
„Strategia antylop” („La stratégie des antilopes”, 2007; polski przekład 2009);
„Englebert z rwandyjskich wzgórz” („Englebert des collines” 2014, polski przekład 2015) oraz
„Un papa de sang” (2015; dzieło do tej pory nieprzetłumaczone na język polski).
[2] Na przykład fragment o redefinicji pojęcia zaufania społecznego po ludobójstwie pojawia się w „Nagości życia” na s. 134, a w „Sezonie maczet” na s. 157. Do nielicznych należą fragmenty, gdzie czytelnik uzyskuje explicite informację o zamieszczeniu cytatu z innej książki (np. opis więzienia w „Sezonie maczet” na s. 138 skopiowany z „Nagości życia”).
[3] Lokalne określenie na niewielkie restauracje.
Książka:
Jean Hatzfeld, „Englebert z rwandyjskich wzgórz”, przeł. Jacek Giszczak, Czarne, Wołowiec 2015.