Jej ostatnia książka miała nosić tytuł „Życie umysłu” i była pomyślana jako zwieńczenie „Kondycji ludzkiej” (pierwotnie zatytułowanej „Vita Activa”), w której badała triadę pracy, wytwarzania i działania: człowieka jako animal laborans, homo faber i człowieka działającego publicznie. Postrzegała także życie umysłu czy vita contemplativa jako składające się z trzech elementów: myślenia, woli i sądzenia. Pierwsza część jej dzieła poświęcona myśleniu została zamknięta jakiś czas temu. Drugą, o woli, ukończyła tuż przed śmiercią, zapewne z poczuciem ulgi, bo spośród tych trzech władz właśnie wola była jej zdaniem najtrudniej uchwytna. Trzecią część, poświęconą sądzeniu, miała gotową w formie szkicu i częściowo napisaną; i choć literatura przedmiotu była skąpa (głównie Kant), nie spodziewała się tu wielkich trudności.
Mówię o „jej ostatniej książce” i tak też ona sama o niej myślała, jak o ostatnim zadaniu lub ukoronowaniu dorobku, jeśli tylko udałoby się jej ją ukończyć. Była to nie tylko kwestia opisania drugiego wymiaru ludzkich możliwości, ale pracy wykonywanej z zamiłowania do najwyższej i najmniej widocznej spośród nich – aktywności umysłu. Gdyby dożyła wydania książki (właściwie dwóch tomów), z pewnością nie przestałaby pisać, jako że jej natura była tak ekspresywna, jak refleksyjna, ale miałaby też poczucie, że jej prawdziwe dzieło zostało ukończone.
Dopełniłaby służby lub misji, do której została powołana na tym świecie. W tym sensie, jak sądzę, Hanna była osobą religijną. Słyszała głos podobny temu, jaki słyszeli prorocy, to wołanie, które usłyszał młody Samuel, ubrany w lniany efod, w domu arcykapłana Heliego. Można też na to spojrzeć z bardziej świeckiej perspektywy i uznać, że czuła się związana, zobowiązana, niczym jakąś umową, przez swoje szczególne uzdolnienia, dane jej przez naturę, a rozwinięte przez jej nauczycieli – Jaspersa i Heideggera – i tragicznie wzbogacone przez Historię. Nie była to kwestia samospełnienia (ta idea byłaby dla Hanny śmieszna, jeśli nie obmierzła), a nakazu nałożonego na nas wszystkich, nie tylko tych utalentowanych, by podążać ścieżką, na którą rzucił nas przypadek i los, tak jak poeta wierny swojej muzie. Hanna nie wierzyła w wąsko rozumiane pojęcie czyjegoś „obowiązku” (może też z tego powodu napotkała na tak dużo kłopotów przy pisaniu fragmentu swojego dzieła o woli), ale była wrażliwa na poczucie wezwania, powołania, w tym powołania obywatela służącego życiu wspólnotowemu. Była także osobą bardzo prywatną i myślę (choć nigdy o tym nie rozmawiałyśmy), że „Życie umysłu” było pracą ofiarowaną pamięci Heinricha, rodzajem dopełnienia i uzupełnienia „ich” wspólnego życia.
Heinrich Bluecher, jej mąż i przyjaciel, był ostatnim z jej nauczycieli. Choć był tylko dziesięć lat od niej starszy, w ich intelektualnej relacji było coś ojcowskiego, pobłażliwego, po jego stronie, i uczniowskiego, gorliwego, szukającego aprobaty, po jej. Kiedy mówiła, patrzył na nią czule, przytakując, jak gdyby dobry los zesłał mu niebywale bystrą studentkę i prawdziwego prymusa, którym on sam, filozof w każdym sensie tego słowa, ze swoimi fajkami i cygarami, nigdy nie chciał zostać. Był z niej dumny i wiedział, że zajdzie daleko, sięgnie szczytów, które on dostrzegał na horyzoncie i spokojnie czekał, aż i ona je znajdzie.
Dla niej Heinrich był jak para szkieł korekcyjnych. Sama w pełni nie ufała swojemu wzrokowi, póki nie znalazła potwierdzenia u niego. Choć mieli bardzo podobne poglądy na większość spraw, on był znacznie bardziej „czystym” filozoficznym duchem, ona była bardziej przejęta vita activa polityki i wytwarzania – wyrabiania trwałych przedmiotów w formie artykułów i książek. Żadne nie było specjalnie zainteresowane biologiczną sferą animal laborans – domowym mozołem, konsumpcją dóbr. Oboje bardzo lubili młodych ludzi, sami nigdy nie mieli jednak dzieci. Kiedy on zmarł, jesienią 1970 r., dość niespodziewanie, choć nie tak nagle jak ona, Hanna została sama. Otoczona przez przyjaciół pozostała samotna ze swoimi myślami. A „Życie umysłu”, rozpoczęte w tych niewesołych czasach, zostało podjęte i pomyślane dla Heinricha Bleuchera (i jak zapewne miała nadzieję „wraz z” nim), nie tyle jako pomnik, ile coś w rodzaju tryptyku lub składanego panneau z tajemniczym testamentem ukrytym w środku. Tak przynajmniej sądzę, a jej nie mogę spytać.
Mówiłam o ukoronowaniu dorobku, ale Hanna w ogóle nie była osobą ambitną (łączenie jej z „karierą” jest niedorzeczne). Jeśli można powiedzieć, że chciała sięgnąć po koronę, to tylko w sensie zdobycia szczytu, na który próbowała się wspiąć po to, by móc rozejrzeć się wokół jak eksplorator, pokonujący ostatnie etapy wspinaczki w samotności. Przed nią rozciągały się mroczne czasy, których doświadczyła jako Żydówka i uchodźczyni, i jako świadek rozciągniętej w czasie plajty rewolucji socjalistycznej i współczesnych zagrożeń wiszących nad amerykańską republiką. W tej ostatniej – mimo rosnącego zniechęcenia – znalazła polityczne schronienie i oparcie dla towarzyszącej jej stale idei wolności i wielkiej mierniczej mapy pojęć i poglądów, niektórych odziedziczonych z długiej tradycji filozoficznej, innych – jej własnych odkryć, które widziane z wysoka mogły przynajmniej pokazać nam, gdzie jesteśmy.
W sferze idei Hanna była konserwacjonistką. Była przeciwna pozbywaniu się czegokolwiek, co zostało kiedyś pomyślane; dla wszystkiego można było znaleźć użytek. Na swój sposób była gorliwą zwolenniczką recyklingu. Innymi słowy, myśl była dla niej czymś w rodzaju gospodarowania, humanizowania dzikich obszarów doświadczenia – jak budowa domów, wyznaczanie ścieżek i dróg, regulowanie strumieni, budowanie wiatrochronów. Zadanie, jakie przypadło jej w udziale jako niezwykle utalentowanemu umysłowi i przedstawicielce pokoleń, pośród których żyła, polegało na systematycznym pomyśleniu każdego charakterystycznego dla jej czasów doświadczenia, takiego jak anomia, terror, nowoczesna wojna, obozy koncentracyjne, Auschwitz, inflacja, rewolucja, integracja w szkole, Pentagon Papers, przestrzeń kosmiczna, Watergate, papież Jan XXIII, przemoc, nieposłuszeństwo obywatelskie, a następnie, na skierowaniu myślenia do wewnątrz, skupieniu się na nim samym i jego własnych właściwościach.
Słowo „systematyczne” może wprowadzać w błąd. Pomimo swoich niemieckich przyzwyczajeń Hanna nie była filozofem systemowym. Raczej starała się dostrzegać systemy myśli, które już „istniały”, tkwiły we wnętrzu interakcji człowieka ze światem i z nim samym jako podmiotem. Rozróżnienia językowe, czynione od najstarszych czasów, w istocie od samych narodzin mowy, pomiędzy „tym” a „tamtym” (np. pracą a wytwarzaniem, publicznym a prywatnym, siłą, władzą a przemocą) ukazują człowieka jako kategoryzatora, „urodzonego”, można by powiedzieć, filozofa, dla którego umiejętność oddzielania lub starannego rozróżniania są bardziej naturalne niż umiejętność tworzenia całości. Jeśli dobrze ją rozumiałam, Hanna zawsze była bardziej za Wielością niż za Jednością (co może pomóc zrozumieć jej pełne trwogi rozpoznanie totalitaryzmu jako nowego zjawiska w świecie). Jej celem nie było odnalezienie uniwersalnego klucza, a jeśli była osobą religijną, jej religia z pewnością była politeistyczna. Mnożące się rozróżnienia, jakie znajdujemy w jej dziele, rozgałęziające się w każdym możliwym kierunku jak młode pędy, bez wątpienia mają coś wspólnego z jej zamiłowaniem do scholastyki, ale są też świadectwem swego rodzaju typowej, przepełnionej podziwem, skromności w obliczu bogactwa i osobliwości świata.
Nie chcę jednak zajmować się filozofią Hanny, chcę przypomnieć ją jako osobę z krwi i kości, promiennie ukazującą się, jak sama to nazywała, w świecie zjawisk, z którego już się wycofała. Była piękna, ponętna, uwodzicielska, kobieca, dlatego też użyłam słowa „Żydówka”. Ten staroświecki termin, odwołujący się do cór Syjonu, tak jak hiszpański szal z frędzlami, jest jakby dla niej stworzony. Przede wszystkim jej oczy tak lśniące i błyszczące, kiedy była szczęśliwa lub podekscytowana, ale także poważne, ciemne, wyniosłe i skryte. Było w niej coś nieprzeniknionego, co wydawało się tkwić w refleksyjnych głębiach tych oczu.
Miała małe, drobne ręce, urocze kostki, eleganckie stopy. Lubiła buty; przez wszystkie te lata, kiedy ją znałam, chyba tylko raz miała odciski. Jej nogi, stopy i kostki wyrażały szybkość, decyzję. Trzeba było ją zobaczyć na podeście podczas wykładu, żeby dostrzec, jak te stopy, łydki i kostki zdają się dotrzymywać kroku jej myśli. Kiedy mówiła, chodziła, czasem z rękami w kieszeniach, tak jak ktoś, kto spaceruje w samotności, medytując. Jeśli przepisy przeciwpożarowe tego nie zabraniały, paliła, przemierzając podium z papierosem w krótkiej fifce, zaciągając się od czasu do czasu, refleksyjnie, z głową do tyłu, jakby pochwycona przez jakąś nową, niespodziewaną ideę. Oglądanie, jak mówi do publiczności, było jak śledzenie ruchów umysłu uwidocznionych w czynie i geście. Była perypatetykiem, czasem zatrzymywała się nagle przy pulpicie, marszczyła brwi, spoglądała w sufit, zagryzała wargi, w zamyśleniu chwytała ręką brodę. Jeśli czytała przemówienie, zawsze na marginesie wtrącała uwagi, jak przypisy, którymi usiane są jej teksty, z zastrzeżeniami i dodatkami.
Miała w sobie coś więcej niż tylko talent wielkiej aktorki. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam ją publicznie – prawie trzydzieści lat temu, podczas jakiejś debaty – pomyślałam sobie, jaka musiała być Sara Bernhardt lub Proustowska Berma, wspaniała diwa, co znaczy też bogini. Raczej bogini ziemi lub ognia niż powietrza, typ eteryczny i nieuchwytny. W przeciwieństwie do innych dobrych mówców Hanna w żadnym razie nie była oratorem. Jawiła się raczej jako mim, aktor odgrywający dramat umysłu, dialog ja-ze-sobą, o którym tak często pisze w swoich tekstach. Oglądając ją na katedrze, nie byliśmy dalecy od sakralnych źródeł teatru. To, co przedstawiała, to postać ludzka jako aktor i cierpiętnik w agonie świadomości i refleksji, gdzie zawsze jest dwoje, ten, który mówi, i ten, który odpowiada lub zadaje pytania.
Hanna nie miała jednak nic wspólnego z ekshibicjonizmem, nie mogła być dalsza od takiej postawy. Kalkulowanie wrażenia, jakie robiła, nigdy nie przeszło jej przez myśl. Zawsze, gdy miała mówić publicznie, odczuwała tremę, a później pytała tylko: „Czy poszło dobrze?” (nie można tego powiedzieć o jej zajęciach uniwersyteckich, gdzie czuła się swobodnie i wśród przyjaciół). I naturalnie nie grała żadnych ról w sferze prywatnej czy publicznej, mniej nawet niż wymaga tego normalna społeczna interakcja. Była niezdolna do udawania. Choć była dumna z tego, że jako Europejka umie kłamać w sytuacji, gdy niezdarni Amerykanie wyrywali się z prawdą, tak naprawdę było w tym trochę pychy. Odrobina próżności, którą kryła w sobie, nie miała nic wspólnego z jej rzeczywistymi dokonaniami. Myślała, na przykład, że wie dużo o gotowaniu, ale nie było w tym prawdy. Tak samo z jej rzekomą umiejętnością kłamstwa. Przez cały czas trwania naszej przyjaźni nie pamiętam, bym kiedykolwiek usłyszała od niej jedno z tych białych kłamstw, jak tłumaczenie się chorobą lub wcześniejszym zobowiązaniem, by uniknąć jakiejś niewygodnej sytuacji towarzyskiej. Jeśli ktoś napisał coś, co uznawała za złe, po prostu o tym nie wspominała, w ten niezmienny sposób znacznie dobitniej wyrażając swoje zdanie.
To, co było teatralnego w Hannie, to pewien rodzaj spontanicznej zdolności do poddania się idei, emocji, przeczuciu, którego nośnikiem stało się jej ciało, jak u aktora. I ta zdolność przejęcia i poddania się, często z początkowym „ach” i rozszerzonymi oczami (przed obrazem, dziełem architektury, przykładem niegodziwości), odpychała ją od każdego z nas niczym silny ładunek elektryczny. I jej sprężyste, pełne życia, ciemne krótkie włosy, nigdy całkiem siwe, czasem pod wpływem samej siły tej energii zdawały się stać na baczność.
Przypuszczam, że wszystko to było częścią niezwykłego fizycznego daru, który znajdując wyraz w rysach i gestach twarzy, stanowił o jej, jak pisałam, pięknie. Hanna była jedyną osobą, którą miałam okazję widzieć, kiedy „myśli”. Leżała nieruchomo na sofie lub leżance, ramiona skrzyżowane za głową, oczy zamknięte, choć czasem otwierające się, by spojrzeć w górę. To trwało – nie wiem – od dziesięciu minut do pół godziny. Jeśli musieliśmy wejść do pokoju, w którym leżała, chodziliśmy na paluszkach, tak by nie zdała sobie sprawy z naszej obecności.
Była niecierpliwą i wspaniałomyślną kobietą, a cechy te szły w parze. Tak jak w czasie przemówienia lub w eseju wykładała wszystko na kuchenny stół, jakby nie mogła zachować na później choćby jednej rzeczy, o której wiedziała lub właśnie sobie przypomniała, nalegając, by gość częstował się orzechami, czekoladkami, kandyzowanym imbirem, herbatą, kawą, Campari, whisky, papierosami, ciastem, krakersami, owocami, serem, właściwie wszystkim naraz, bez oglądania się na jakąś przyjętą kolejność lub porę dnia. Tak jakby cała obfitość tego, co jadalne, wyłożone, w wielu przypadkach, w małych, jakby odświętnych naczyniach i pojemnikach, była rozgorączkowaną ofiarą przebłagalną dla wszystkich osobliwych bogów smaku. Ktoś powiedział, że Hanna był przysłowiową żydowską matką, ale to nieprawda. Nie było w tym poczucia, że cokolwiek z tej jej karmy jest dla nas dobre. Tak naprawdę było wręcz przeciwnie, z czego sama Hanna musiała w jakimś sensie zdawać sobie sprawę, ponieważ nie naciskała.
Miała szacunek dla prywatności, osobności, czyjejś i swojej własnej. Często zatrzymywałam się u nich – u Heinricha i u niej – przy Riverside Drive, a wcześniej przy Morningside Drive, tak więc poznałam dobrze zwyczaje Hanny, np. co lubiła jeść na śniadanie. Gotowane jajko, w niektóre poranki, trochę szynki i wędliny, tost z pastą anchois, oczywiście kawa, pół grejpfruta lub świeży sok pomarańczowy, ale ten ostatni chyba tylko wtedy, kiedy ja, jako Amerykanka, byłam obecna. Po śmierci Heinricha zamieszkała u nas w Maine, gdzie mieliśmy dla niej osobne mieszkanie nad garażem, z kuchnią, którą specjalnie wyposażyłam. Hanna lubiła jeść śniadanie w samotności. Kupiłam rzeczy, które jak sądziłam, sama miałaby u siebie, aż po kawę rozpuszczalną (której normalnie nie kupuję), tak by nie musiała męczyć się z filtrami. Byłam dość z siebie zadowolona, kiedy w okolicznym sklepie udało mi się kupić pastę anchois. Kiedy popołudniem, w dniu jej przyjazdu, pokazałam jej w spiżarce, gdzie znajdzie wszystkie rzeczy, skrzywiła się na widok tubki pasty anchois, jak gdyby był to jakiś trudny do zrozumienia obcy przedmiot. „Co to?”, rzekłam, „Ach”. Odłożyła tubkę na bok i zadumała się, jakby rozczarowana. Nie powiedziałyśmy nic więcej. Ale wiedziałam, że chcąc jej dogodzić, popełniłam błąd. Hanna nie chciała być „rozpoznana” w ten dziwnie skończony i niejako redukcyjny sposób. A ja zrobiłam to, żeby jej pokazać, że ją znam – znak miłości, choć nie zawsze – dowodząc w ten sposób, w ostatecznym rozrachunku, że nie znam jej wcale.
Jej oczy w trumnie były zamknięte, a włosy odgarnięte z czoła, choć „ona” sama nasuwała je do przodu, czasem bawiąc się lokiem w trakcie mówienia, trochę pewnie po to, by ukryć bliznę po ranie z wypadku samochodowego. Ale nawet wcześniej nigdy tak naprawdę nie odkrywała skroni. W jej trumnie powieki zasłaniały te niezgłębione oczy, a szlachetne czoło było zakończone pompadourem. Ale to nie była już Hanna, a raczej beznamiętna maska pośmiertna jakiegoś XVIII-wiecznego filozofa. W zakładzie pogrzebowym nie odważyłam dotknąć się tego wielkiego nieznajomego. Tylko w miękkich, choć już nieco szorstkich zmarszczkach jej szyi, na której spoczywała ta publiczna głowa, znalazłam miejsce, by powiedzieć jej – do widzenia.
Przełożył Adam Puchejda.
Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 1976 r. przez „The New York Review of Books”
Copyright © 1976 by Mary McCarthy