Trafnie podsumował to w jednym zdaniu – na długo przed wyborami parlamentarnymi – Janusz Korwin-Mikke, według którego „PiS chce powrotu do PRL, z tą różnicą, że zamiast gminnego sekretarza PZPR ma być ksiądz proboszcz”. I rzeczywiście: najpotężniejszym człowiekiem w dzisiejszej Polsce nie jest prezydent, premier ani marszałek sejmu, lecz szef partii rządzącej. Nosi on co prawda tytuł prezesa, a nie pierwszego sekretarza, ale to czysto kosmetyczna różnica.
Do powyższej analogii dodać można kolejne: język i poziom intelektualny mediów wspierających nowy rząd, kompleksy i arogancję decydentów, przyjmowane już za oczywistość (np. przez Rafała Betlejewskiego) twierdzenie, że PiS reprezentuje ludzi biedniejszych, słabiej wykształconych i poszkodowanych przez kapitalizm. PZPR opierała swoją legitymację na tej samej podstawie, lapidarnie podsumowanej przez Mieczysława Rakowskiego, który o samym sobie powiedział, że gdyby nie ludowa Polska i robotnicza Partia, to do końca życia pasałby krowy.
Interpretowana w tym kontekście destrukcja Trybunału Konstytucyjnego nie jest zapowiedzią nowej odmiany faszyzmu (choć oczywiście pojawia się pytanie, jakie ustawy zamierza przez następne 4 lata uchwalać zwycięska partia, skoro tak bardzo zależy jej na tym, by utrudnić rzetelne badanie ich zgodności z Konstytucją), lecz reakcją na liberalną rewolucję, która dokonała się w Polsce ponad ćwierć wieku temu i która, jak się okazuje, nie została skonsolidowana.
Wiele realnie istniejących (i większość teoretycznie możliwych) odmian demokracji obywa się bez trybunałów konstytucyjnych. Jako oddzielny element porządku instytucjonalnego pojawiły się one w drugiej połowie XX w., a sensem ich istnienia jest nakładanie ograniczeń demokratycznie wybranym rządom i parlamentom. W tych momentach, kiedy demokracja staje w sprzeczności z liberalizmem, trybunały bronią tego ostatniego. Ich istnienie jest zatem niezwykle ważne dla demokracji liberalnej, ale nie dla „demokracji suwerennej”, którą próbują stworzyć Viktor Orbán i Jarosław Kaczyński.
To, czy Polska przestanie być demokracją w stylu zachodnim, nie jest jeszcze przesądzone. Wielotysięczna demonstracja naprędce zwołana przez Komitet Obrony Demokracji pozwala mieć nadzieję, że tak się nie stanie. Ale przetrwanie liberalnej demokracji będzie zasługą zwykłych obywateli, a nie tych, którzy ją stworzyli, ani nie tych, którzy przez ostatnie 8 lat podawali się za jej obrońców. Łatwość, z jaką nowy rząd podważył pozycję Trybunału Konstytucyjnego, pokazuje słabość liberalnej III Rzeczpospolitej. Jak pamiętamy z Kantowskiej rozprawy o wiecznym pokoju, prawa dobrze urządzonej republiki powinny być w stanie zapanować nawet nad inteligentnymi diabłami.
III RP nie została dobrze urządzona, bo jej prawo przegrywa w starciu zarówno z Ewą Kopacz, jak i Andrzejem Dudą. Dwuznaczności zapisów pozwoliły jej wybrać sędziów Trybunału „na zapas”, a jemu nieprzezornie nadały prerogatywę wetowania wyboru, tak jakby sędziowie nie mogli składać przysięgi przed sejmem. Podobnych niejasności jest w Konstytucji więcej – i nie jest to winą PiS, lecz tych, którzy taką właśnie konstytucję napisali i uchwalili w 1997 r.
Niedoskonałe prawo nie jest jednak jedynym powodem, dla którego Polska stanęła w obliczu antyliberalnej kontrrewolucji. Równie ważne – o ile nie ważniejsze – jest to, że elity III RP tak bardzo uwierzyły w spontaniczność i stabilność liberalnego ładu, że nie zajmowały się ani sferą idei, ani dystrybucją bogactwa. O ile prawica głośno mówiła (10 lat temu, tak samo jak dziś) o potrzebie mitu założycielskiego, o tyle mainstream III RP nigdy nie podjął poważnej próby uczynienia 4 czerwca świętem państwowym. Inaczej niż w większości liberalno-demokratycznych europejskich państw narodowych, nie stworzono spójnej narracji, która pokazywałaby, do jakich momentów w historii i jakich wartości odwołuje się współczesna wersja polskiej państwowości. A ponieważ równocześnie dano Kościołowi szeroki dostęp do systemu edukacyjnego, to w głowach wychowanego w całości w III RP młodego pokolenia zagnieździła się osobliwa i bynajmniej nie liberalna wizja polskiej historii i polskości w ogóle.
Nacjonalistyczne fantazje rozwijały się tym łatwiej, że żywiła je aż za dobrze odczuwana przez lud – a przez elity ignorowana – praktyka turbokapitalistycznej globalizacji. Dopiero 20 lat po przełomie, twórcy III RP (charakterystyczna jest tu postać byłego premiera Bieleckiego) zdali sobie sprawę, jak bardzo naiwne są neoliberalne wyobrażenia o „fali podnoszącej wszystkie łodzie”, bez względu na to, pod jaką banderą dryfują. Było już jednak za późno – „Polska solidarna” została zawłaszczona przez nacjonalistyczną prawicę, a fakt, że solidaryzm przeciwstawiono liberalizmowi, przyczynił się do tego, że obóz ten postanowił nie tylko przejąć władzę, lecz całościowo zmienić zasady funkcjonowania państwa. Jest to próba bardzo niebezpieczna, a winę, za to, że jest możliwa, ponoszą ci, którzy niefrasobliwie uznali, że powrót PRL nie jest możliwy.