„Mandarynka” nie jest pierwszym filmem krytycznym wobec wyidealizowanego oblicza Los Angeles. Nie jest także pierwszym filmem, który stara się przedstawić kulturę „odmieńców” – jak nazywał siebie i swoich przyjaciół kultowy twórca kina queer Derek Jarman – bez reprodukowania nieustannie tych samych stereotypów. Sean Baker nie porusza też jako pierwszy problemu rasowego wykluczenia ani losu imigrantów w społeczeństwie amerykańskim.
Na czym polega więc unikalność „Mandarynki”? Co może być porywającego w historii transgenderowych prostytutek, które spędzają Wigilię Bożego Narodzenia na poszukiwaniach Chestera, czyli niewiernego narzeczonego (i alfonsa) jednej z nich? Zdaniem niektórych pozytywne opinie na temat filmu wynikają głównie z brawurowej reżyserii przy skrajnie ograniczonych środkach. Mikroskopijny budżet wynosił 100 tys. dolarów, a do nagrywania użyto kilku iPhone’ów 5s ze specjalnymi obiektywami. Przede wszystkim warto jednak zauważyć, że bardzo rzadko zdarza się, żeby heteroseksualny reżyser postanowił nakręcić film o społecznych warunkach funkcjonowania osób LGBT. Do tej pory za „naturalne” uznawano pozostawienie tych tematów twórcom, którzy sami należą do mniejszości. Rodziło to określone konsekwencje, wśród których chyba najbardziej dotkliwą była bardzo ograniczona dystrybucja kina queer. Sean Baker zdystansował się do charakterystycznej dla kina LGBT kampowej wrażliwości, opierającej się na przesadzie i nadmiarze, równocześnie umiejętnie do niej nawiązując. Za sprawą postaci armeńskiego taksówkarza Razmika przedstawił ponadto imigrantów jako grupę, która dzieli z nienormatywnymi bohaterkami poczucie wykluczenia, przez co może odbierać ich sytuację bardziej empatycznie. Czy świeże spojrzenie Seana Bakera sprawi jednak, że szersza publiczność zainteresuje się queerową tematyką w kinie?
W wąskim gronie
Baker przyznał, że temat wydał mu się ciekawy, ponieważ mieszka w okolicy, która została przedstawiona w „Mandarynce”: „Żyję niecały kilometr od skrzyżowania ulic Santa Monica i Highland. […] Razem z Chrisem Bergochem, który napisał scenariusz, zaczęliśmy chodzić po okolicy, przedstawiać się ludziom i mówić im, co zamierzamy zrobić”. Podobnie jest z kinem queer – dopiero lepsze poznanie jego różnych obliczy pozwala dostrzec wartość, jaką ze sobą niesie. Trzeba poświęcić czas, żeby zorientować się w jego historii, tak jak reżyser musiał przebić się do zamkniętego środowiska, które chciał sportretować. Pewnie dlatego wielu odbiorcom trudno będzie odnaleźć filmową tradycję, do której odwołał się Baker. Dla niektórych „Mandarynka” może przywodzić na myśl ekspresyjne postaci z filmów Pedro Almodovara, które są lepiej znane europejskiej publiczności niż twórczość Gregga Arakiego, Bruce’a La Bruce’a czy nawet takich legendarnych reżyserów jak John Waters i Derek Jarman.
Niektórym „Mandarynka” może przywodzić na myśl ekspresyjne postaci z filmów Pedro Almodovara, które są lepiej znane europejskiej publiczności niż twórczość Gregga Arakiego, Bruce’a La Bruce’a czy nawet takich legendarnych reżyserów jak John Waters i Derek Jarman.|Mateusz Góra
Tymczasem o wiele łatwiej wskazać różnice pomiędzy twórczością Almodovara a „Mandarynką”. Hiszpański reżyser jest silnie przywiązany do mitu hiszpańskości i to właśnie jemu poświęca w dużej mierze swoje filmy. Twórca „Mandarynki” z kolei odwołuje się przede wszystkim do amerykańskiego kina niezależnego, szczególnie z lat 90. W historii Sin-Dee i Alexandry odbijają się najważniejsze motywy amerykańskiego kina. Bohaterki wyruszają w podróż, wprawdzie nie słynną Road 66, ale ulicami podupadłych dzielnic Los Angeles, dla których napis „Hollywood” jest jedynie odległym, niedostępnym i sztucznym symbolem. Podróż, napędzana ich gniewem i frustracją, ma swój finał w punkcie wyjścia, czyli obskurnej cukierni z pączkami. Jednak ważniejsze od momentu kulminacyjnego staje się nieustanne poszukiwanie i wchodzenie bohaterek w interakcję z kolejnymi postaciami, które pojawiają się na ich drodze.
Baker przedstawia gniew bohaterek w podobnie ekstremalny sposób, jak robił to Araki, jeden z najbardziej znanych twórców New Queer Cinema. Sin-Dee, która dopiero co wyszła z więzienia, nie ma nic do stracenia. Zachowuje się więc nieobliczalnie, prawie jak para chłopaków z „The Living End” (1992) uciekająca przed wyrokiem: pozytywnym wynikiem testu na obecność wirusa HIV. Przemoc, którą Sin-Dee stosuje wobec kochanki Chestera, kiedy porywa ją i zmusza do kilkugodzinnej wędrówki po mieście, nie jest jednak przez Bakera w żaden sposób fetyszyzowana, lecz wyśmiewana. Wydaje się groteskowym i emfatycznym elementem wybuchowej osobowości bohaterki, która została wykluczona ze społeczeństwa na każdej możliwej płaszczyźnie. Problematyczna jest zarówno jej seksualność (jest fizycznie mężczyzną i pożąda mężczyzn), płeć (nie zdecydowała się jeszcze przejść przemiany w kobietę), status społeczny (jako prostytutka zostaje wyrzucona na margines) oraz sytuacja ekonomiczna (żyje w niebezpiecznej dzielnicy i ledwo wiąże koniec z końcem). Na wzór La Bruce’a Baker stara się przekonać widzów, że nawet dziwaczne dla wielu fetysze i sposób ekspresji własnej seksualności nie odbierają nikomu możliwości bycia czułym i delikatnym człowiekiem. Podobnie jak w „Hustler White” (1996), filmie opowiadającym o męskich prostytutkach, w „Mandarynce” zostaje zaprezentowane bez przemilczeń życie ludzi ze społecznego marginesu. Temu spojrzeniu nie brakuje jednak sympatii, empatycznego zrozumienia i otwartości, której próżno szukać w konserwatywnych filmach głównego nurtu.
Towarzystwo z marginesu
Równocześnie reżyser przedstawia swoich bohaterów, wykorzystując potencjał komediowy, który tkwi w ich przerysowanym zachowaniu oraz wyglądzie. Odwołuje się do kategorii kampu, doskonale rozumiejąc jego ironiczny i ostatecznie przeraźliwie smutny wydźwięk. Sin-Dee i Alexandra, znajdujące się poza jasnym, preferowanym przez społeczeństwo podziałem na to, co męskie, i to, co kobiece, ogrywają swoją nienormatywność na wzór bohaterek „Priscilli, królowej pustyni” (1994). Wydają się drapieżne, bezczelne i wulgarne, ale często także skrzywdzone i niezrozumiane. Sposób, w jaki celebrują własny upadek, przywodzi na myśl także „Różowe flamingi” (1972) Johna Watersa – film, w którym drag queen Divine nie odmówiła ponoć nawet zjedzenia psich odchodów. Zgodnie ze stereotypowym spojrzeniem bohaterki Bakera przyjmują performatywną rolę, która wydaje się w sytuacji postaci transgenderowych oczywista. W rozpowszechnionej kliszy osoby nienormatywne płciowo najczęściej występują na scenie, łącząc męski wygląd z histerycznym, karykaturalnym i stereotypowo kobiecym zachowaniem, tembrem głosu, gestykulacją i mimiką. To właśnie w tym połączeniu realizuje się skrywana przez nas chęć do przekraczania własnej płci, o której pisała Susan Sontag w „Notatkach o kampie”, gdy uznała, że postać „hermafrodyty jest na pewno jednym ze wzorców wrażliwości kampowej”. Ukazanie kampowych postaci nie powoduje jednak, że „Mandarynka” staje się filmem kampowym. Baker zachowuje dystans wobec sposobu przedstawiania rzeczywistości, który charakteryzował obrazy stworzone w tej estetyce. Najlepiej swoje ironiczne powątpiewanie ukazuje w scenie, gdy Alexandra musi zapłacić właścicielowi baru, żeby mogła w nim w ogóle zaśpiewać. Twórca „Gwiazdeczki” przyjmuje taktykę Harmony’ego Korine’a, który w „Spring Breakers” za pomocą głośnej muzyki i teledyskowych ujęć obnażył sztuczność lansowanej przez MTV wizji świata nastolatków. Podobnie Baker, mnożąc kolejne klisze, ukazuje równocześnie prawdziwe problemy swoich bohaterek.
Ostatecznie pozorne zadowolenie Sin-Dee i Alexandry z pozostawania na z góry przegranej pozycji jest podszyte nieustającym poczuciem społecznego wykluczenia. Najlepiej wyraża je scena, która odbiega swoim charakterem od całości tak bardzo, że jej włączenie do filmu było ryzykowną decyzją, bo łatwo mogła okazać się po prostu kiczowatym i sentymentalnym chwytem. Tak się jednak nie stało i do świata tętniącego życiem oraz pełnego ciągłych zwrotów akcji przenika dojmujące uczucie samotności. W tym fragmencie bohaterowie zostają przedstawieni w sytuacji, kiedy opuszczają ich ci, na którym im najbardziej zależy. Kilka ujęć przedstawia ich zagubienie, tracą powierzchowną pewność siebie, za którą do tej pory się ukrywali. Być może właśnie w tym momencie najlepiej objawia się rzeczywista sytuacja postaci kampowych: jedyną drogą ucieczki od opresyjnej rzeczywistości jest dla nich życie w świecie własnych imaginacji i przedrzeźnianie wzorców, w których się nie mieszczą. Baker, budując w mistrzowski sposób napięcie, zmusza widza do zastanowienia się, jaki tak naprawdę jest los tych, których uznajemy za „uszminkowanych błaznów”, jak został nazwany w jednym z polskich talk-show z początku lat 90. Jerzy Nasierowski (kontrowersyjny, biseksualny pisarz, skazany w latach 70. za współudział w napadzie i morderstwie). Ważna w tym kontekście jest jego odpowiedź: „Tym swoim uszminkowanym sposobem bycia chciałbym coś wywołać, ale nie skandal. Skandal to jest takie nic – chciałbym wywołać jakiś namysł u ludzi”.
Kultura wykluczonych
W finale „Mandarynki” dochodzi do starcia dwóch wizji rzeczywistości. W końcu świat prostytutek, wypełniony wąskimi uliczkami, gdzie może zatrzymać się samochód klienta, i pokojami motelowymi, w których odbywają się całodzienne orgie, zostaje zderzony z konserwatywną wizją armeńskiej rodziny Razmika. Powodowany swoją słabością do transgenderowych dziewczyn, mimo że ma żonę i dziecko, odwiedza „zakazaną” dzielnicę i płaci za możliwość zrobienia fellatio prostytutkom. Nie udaje mu się utrzymać tego w tajemnicy, przez co dochodzi do konfrontacji. Wszystkie sekrety wychodzą na jaw, zmuszając bohaterów do pogodzenia się ze swoją prawdziwą sytuacją. Mydlana bańka, w której do tej pory żyli, musi pęknąć, stwarza to jednak nowe możliwości. Owo spotkanie dwóch zupełnie różnych światopoglądów unaocznia potrzebę empatii, nakłania do akceptacji zamiast dopasowania mniejszości do wizji większości społeczeństwa. Jarmanowska kultura „odmieńców”, którzy mogą wiele zaoferować społeczeństwu, ale nie chcą się zmieniać pod jego presją, zostaje zaakceptowana przez Razmika, który sam jest imigrantem, człowiekiem „z zewnątrz”. Baker raczej nie ma złudzeń – bohaterom nie uda się opuścić getta, w którym żyją.
Nie sposób jednak nie docenić postawy reżysera, który wnika do tego świata bez uprzedzeń. Stara się pokazać, że ostatecznie kategorie takie jak „normatywny” i „nienormatywny” nie mają znaczenia.|Mateusz Góra
Nie sposób jednak nie docenić postawy reżysera, który wnika do tego świata bez uprzedzeń. Stara się pokazać, że ostatecznie kategorie takie jak „normatywny” i „nienormatywny” nie mają znaczenia. Nie powinniśmy więc wychodzić z założenia, że drugiego człowieka należy krytykować, zanim się go pozna. Może lepiej stworzyć przestrzeń, w której różne formy ekspresji będą miały szanse na swobodne i korzystne współżycie? To właśnie największa przysługa, jaką Baker wyświadczył kinu queer: dzięki swojemu porywającemu filmowi zachęca szerszą widownię do eksplorowania filmowej kultury „odmieńców”. Zaprasza ją do świata, który wydaje się pozornie zupełnie oderwany od codziennego doświadczenia i udowadnia, że tolerancja niekoniecznie musi oznaczać jedynie przyzwolenie na inny styl życia. Warto zapamiętać widok upokorzenia na twarzy Sin-Dee, kiedy jest zmuszona do zdjęcia swojej peruki w publicznym miejscu, bo to dużo mówi o sile stygmatyzującego spojrzenia, którym przywołujemy często do porządku wszystkich postępujących wbrew ustalonym przez nas regułom.
Film:
„Mandarynka”, reż. Sean Baker, USA 2015.