Céline, Bukowski, Czechow, Gorki, Bunin… Romana Senczina porównywano już do kilku wielkich pisarzy, zarówno zachodnich, jak i wschodnich. Okrzyknięto go nawet żywym klasykiem, choć debiutował w roku 2000 i jego dorobek jest na razie raczej niewielki: parę powieści, kilka opowiadań, trochę publicystyki. Senczin pisze bowiem powoli, opierając się naciskowi wydawnictw, i z rozrzewnieniem wspomina czasy, gdy żył Szołochow, który mógł pomału pracować nad „Cichym Donem”.
Trochę to staromodne, podobnie jak to, że Senczin nie ma konta na Facebooku, w udzielanych wywiadach najchętniej opowiada anegdoty o Tołstoju lub Czechowie, a swoje powieści widzi jako stendhalowskie zwierciadła, które przechadzają się po gościńcu. Poza tym mieszkając w Moskwie, marzy o domku na wsi i traktuje metropolię jak małe miasto – chodzi tylko wydeptanymi ścieżkami, ma niewielu przyjaciół i mnóstwo czasu spędza w domu. Każdego lata jeździ też do rodziny na wieś. Zważywszy na taki tryb życia i na to, że główną muzą pisarza jest jego własna codzienność, zaskakuje fakt, że Senczina nazywa się kontrowersyjnym autorem.
Ciężki, niegramotny oddech
Tyle że ten epitet nie ma związku z tym, o czym pisze Rosjanin. Senczin idealnie wpisuje się w jedną z ważniejszych rosyjskich tradycji literackich, w tradycję pisania o złu świata, ukształtowaną po upadku ZSRR i literatury socrealistycznej. Można go uznać za kontynuatora tzw. nowej literatury rosyjskiej, która „zatacza się od czarnej rozpaczy do najzupełniej cynicznej obojętności”, w której narasta sceptycyzm i wszystko, co ludzkie, budzi wątpliwości: „miłość, dzieci, wiara, Cerkiew, kultura, piękno, szlachetność […]”, „wszelkie uczucie nie skażone złem” [1]. Podobnie jak jego koledzy po fachu, lubi opisywać szarą codzienność i to, jak tragizm miesza się w niej z komizmem. Głównym problemem dla dużej części czytelników i krytyków literackich pozostaje jednak to, jak Senczin pisze. Przede wszystkim zarzuca mu się, że od jego prozy czuć „ciężkim, niegramotnym oddechem urzędowych pisarzy sowieckich” (Martynowa), że jest w niej „absolutnie zero artyzmu” (Frolow), że Senczin „nie ma literackiego słuchu, nie ma języka” (Frolow) albo że ten ostatni jest „blady” i „wytarty”. Bogiem a prawdą, żaden z tych zarzutów nie jest bezpodstawny.
A jednak w każdym kryje się pochwała – zwłaszcza dla kogoś, kto jest zdania, że „głównym zadaniem literatury jest nie moralizowanie, a dokładne odzwierciedlenie tego, co się dzieje”, zaś „literatura to przede wszystkim dokument”. W istocie, Senczin daleki jest od upiększania świata. Nie ma u niego surrealistyczno-onirycznych wizji. Mało też gra z formą i nie lubi się bawić w postmodernizm. Podobny język wyrazu jest Senczinowi raczej obcy, bo Rosjanin chce być możliwie blisko opisywanego świata, i właśnie dlatego rezygnuje z tych środków językowych, które mogłyby ten świat nadmiernie zniekształcić. Inspiruje się więc przede wszystkim rzeczywistymi zdarzeniami i chętnie sięga na przykład do swoich własnych niełatwych doświadczeń – choćby do lat 90., kiedy cierpiał niedostatek na rosyjskiej wsi, gdzie ludzie „w ogóle to jakoś tam sobie żyją, no i umierają” (nu w obszczem kak-to wyżywajut, no i umirajut).
W konsekwencji twórczość tego autora na pewno nie należy do łatwych i przyjemnych. Do tej pory Senczin pisał na przykład o życiowych bankrutach („Informacja”, 2011) albo o codzienności literata w czasach, kiedy literatura bezpowrotnie straciła swój prestiż i sens („Wpieriod i wwierch na siewszych batariejkach”, 2008). Tych pozycji Rosjanina nie znajdziemy jednak w polskich księgarniach. Jak dotąd ukazała się u nas jedna jego książka, w dodatku przetłumaczona na polski dopiero sześć lat po tym, jak zrobiła furorę na rosyjskim rynku (2009): „Rodzina Jołtyszewów”, jedna z bardziej znanych i cenionych pozycji Senczina. W Rosji krytyka obwołała ją bezwzględnie obowiązkową pozycją, którą natychmiast należy umieścić w antologii najnowszej literatury rosyjskiej. „Rodzina…” dostała też nominacje do najważniejszych rosyjskich nagród: Rosyjskiej Nagrody Bookera, Bolszej Knigi, Jasnej Polany i Narodowego Bestsellera. Wszystko za opowieść o przeprowadzce tytułowej rodziny everymanów z miasta na wieś i o tym, jak wskutek tego powoli rozpadają się łączące ich więzi.
Chałupa, telewizor, spirytus
Więzi, które, trzeba przyznać, nigdy nie były silne. Miejski klimat wpływał jednak na nie stabilizująco, bo życie bohaterów toczyło się swoim rytmem, między przeciętną pracą (ona – bibliotekarka, on – policjant) a przeciętnym domem, gdzie można było obejrzeć telewizję i napić się czegoś mocniejszego. Jedynie czasem jakiś zbieg okoliczności dezorganizował zastany porządek – na przykład gdy jeden z synów trafił do więzienia, wmieszawszy się w zwykłą bójkę na pięści, niespodziewanie tragiczną w skutkach.
Podobny przypadek decyduje o tym, że Nikołaj Michajłowicz Jołtyszew (nazwisko jest znaczące: jołtysz znaczy tyle co pień, kikut), głowa rodziny, traci swoje wymarzone stanowisko dyżurnego w izbie wytrzeźwień. Dokładnie 23 kwietnia 2002 r. – co skrupulatnie odnotowuje narrator – bohater zamyka w czterometrowej izolatce 14 trzeźwiejących osób, którym po pewnym czasie zaczyna brakować tlenu. W rezultacie Nikołaj musi się pożegnać nie tylko z posadą, lecz także z resortowym mieszkaniem i wszelką nadzieją na to, że coś jeszcze czeka go w życiu. Jak komentuje ten fakt małżonka Nikołaja, Walentyna, „skąd miał wiedzieć, że tak będzie – pięciu z obrzękiem płuc wymagało reanimacji, ledwie ich odratowano” (s. 23).
Wierna żona znajduje jednak wyjście z sytuacji: wyprowadzić się na wieś, do ciotki, która ma tam „chałupę” i „chyba jeszcze żyje”. Nikołaj i Artiom, młodszy syn, przystają na to rozwiązanie – pierwszy z poczuciem beznadziei, a drugi z obojętnością. Gnuśność i zwątpienie będą im towarzyszyły do samego końca powieści.
W ten sposób Jołtyszewowie trafiają do Muranowa. Raptem okazuje się, że na wsi nie ma żadnej pracy i można albo żyć z zasiłku, renty lub emerytury, albo zarabiać nielegalnymi sposobami, np. handlując spirytusem. Dość szybko Jołtyszewowie podupadają moralnie na tyle, że decydują się wzbogacić na sprzedaży alkoholu. Wraz z darmowymi dostawami spirytusu zaczynają go pić jeszcze więcej niż wcześniej. Alkohol daje poczucie stabilizacji, którego Jołtyszewom tak brakuje, usprawiedliwia to, że nic nie robią i uporczywie nie myślą o przyszłości. Narrator zauważa w pewnym momencie: „zrobienie czegokolwiek wymagało wysiłku, wokół panowała martwota, aż brało obrzydzenie, wszystko ich dobijało, jakby się znaleźli nagle nie na planecie Ziemia, tylko na jakimś fantastycznym Plutonie. «Coś takiego jest w powieści Aleksego Tołstoja? – Walentyna usiłowała sobie przypomnieć swoją bibliotekarską przeszłość. – Czy Wellsa…?»” (s. 138).
Z czasem jest coraz gorzej – bez swojej miejskiej rutyny Jołtyszewowie coraz bardziej pogrążają się w nicości i coraz wyraźniej ulegają zezwierzęceniu. Dochodzi nawet do serii zabójstw, których sprawcą jest nikt inny, tylko sam Nikołaj Michajłowicz. W końcu umierają obydwaj jego synowie; potem śmierć przychodzi po ich ojca. Przeżywa tylko Walentyna, chora na cukrzycę i pogrążona w rozpaczy. I tak po rodzinie zostaje jedynie jołtysz.
To coś, co zmienia szczęście w mękę
Jołtysz zostaje również po Senczinowskiej wsi. „Rodzina…” obrazowo ilustruje tezę Senczina, że w Rosji „wiejskiego świata już od dawna nie ma” (dieriewienskogo mira dawno uże niet), przybliżając nam konsekwencje jego postępującej urbanizacji. Zamieszkawszy w Muranowie, Jołtyszewowie nie chcą przecież zmienić swojego stylu życia – nie biorą przykładu z mądrej, starej ciotki i nie przestawiają się na rytm natury, nie sadzą ziemniaków ani nie hodują krów. Kurczowo trzymają się natomiast myśli o mieście, w którym przecież wcale nie było im dobrze. Przyroda przydaje im się tylko o tyle, o ile przynosi materialne zyski. Prawdziwą wartość ma dla nich jedynie to, co można sprzedać, a nie to, co daje przyjemność i pozwala cieszyć się codziennością.
Przyczyna rozkładu rodziny Jołtyszewów nie leży jedynie w nich samych – w tym, że nie mają życiowych celów, nadużywają alkoholu i nawet nie próbują nic zmienić. Na Nikołaja, Walentynę i Artioma bardzo silnie oddziałuje również to, co znajduje się wokół nich, „fantastyczny Pluton”, czyli rozpadająca się wieś. Choć hipnotyzująca przyroda powinna obudzić w nich chęć do działania, takie czynniki jak brak perspektyw, zanik wiejskich tradycji, upadek religii (którego symbolem jest zastąpienie cerkwi klubem) czy zgnilizna moralna mieszkańców Muranowa zupełnie przygniatają bohaterów i nie pozwalają im się podnieść. Młodszy syn podskórnie przeczuwa, że coś jest nie tak, gdy patrzy „ponad szarordzawymi łupkowymi dachami na głęboką zieleń borów i błękitne niebo z małymi chmurkami”. Przecież „tak wyglądałoby naprawdę szczęśliwe życie, gdyby nie to coś, co zmienia szczęście w mękę” (s. 168)!
Rosja lat dwutysięcznych
Na przykładzie przemyśleń Artioma widać, jak Senczin, wyszedłszy od analizy sytuacji jednostki, wyciąga ogólne wnioski. Dlatego dla Rosjanina tak ważne jest przekonujące przedstawienie każdego bohatera. Bez wątpienia fundamentem „Rodziny Jołtyszewów” są właśnie postacie ze znakomicie naszkicowanymi portretami psychologicznymi. Co więcej, nie prezentuje nam ich jakiś daleki, trzecioosobowy narrator, powieściowy demiurg. Senczin wprowadza elementy narracji personalnej. Rzeczywistość postrzegamy na przemian z punktu widzenia Nikołaja, Walentyny i Artioma, śledzimy ich myśli, poznajemy ich marzenia i obawy. To z kolei znacząco zmniejsza dystans między czytelnikiem a bohaterami oraz nie pozwala pozostać obojętnym.
Poruszające jest również to, że Senczin osobiście znał ludzi będących prototypami książkowych postaci, których tragicznego upadku był świadkiem. Widział też na własne oczy, że co druga rodzina na południu Syberii przypomina Jołtyszewów, obserwował, jak stopniowo zanika wieś, z roku na rok coraz silniej uzależniona od miasta, coraz bardziej chcąca być miastem. Może trochę szkoda wiejskich tradycji – ale tego już Senczin nie mówi. Skutecznie unika sentymentalizmu; inaczej niż Stasiuk w „Jadąc do Babadag” lub „Opowieściach galicyjskich”, nie uzwniośla też brzydoty ani upadku.
Senczin po prostu przeprowadza kilkupoziomową analizę współczesności, a przy tym nie moralizuje i potrafi zaciekawić. W „Rodzinie Jołtyszewów” znajdziemy żywe dialogi, wartką akcję i elementy kilku gatunków powieści. Pierwsze strony książki przywodzą na myśl początek XIX-wiecznej powieści realistycznej, dalej przeobraża się ona raz w powieść sensacyjną, raz kryminalną, a miejscami – psychologiczną. Język, którym posługuje się Senczin, jest prawie przezroczysty – forma ma nie przesłaniać treści, dlatego pisarz unika ironii, groteski czy karykatury. Stara się na tyle, na ile to możliwe, nie wykrzywiać obrazu opisywanej rzeczywistości. Jego język jest przy tym tak pojemny, że Senczin potrafi kilka ładnych lat życia swoich bohaterów zmieścić na niecałych 250 stronach, tak solidnych i „soczystych”, że każdą czyta się z przyjemnością.
W efekcie otrzymujemy studium autentycznego przypadku reprezentatywnego dla określonej społeczności, spersonalizowany dokument, w którym rzeczywistość miesza się z prawdopodobną fikcją, humor z powagą, a opisy zachwycającej przyrody przeplatają się z obrazami podupadającej wsi. Kto wie, może Siergiej Bieliakow, jeden z rosyjskich krytyków, miał rację i przyszłe pokolenia rzeczywiście będą mogły uczyć się o Rosji lat dwutysięcznych właśnie z książek Senczina – tak jak my dzisiaj studiujemy Francję XIX w., czytając Balzaka i Zolę.
* Wszystkie cytaty z rosyjskiego z wyjątkiem fragmentów książki „Rodzina Jołtyszewów” zostały podane w tłumaczeniu autorki recenzji.
Przypis:
[1] Wiktor Jerofiejew, „Rosyjskie kwiaty zła”, przeł. Adam Pomorski, „Literatura na Świecie” 1994, nr 7–8, s. 338.
Książka:
Roman Senczin, „Rodzina Jołtyszewów”, przeł. Magdalena Hornung, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2015.