Łukasz Pawłowski: Czy po wydarzeniach w Kolonii w sylwestrową noc Europa się zmieniła?
Tom Nuttall: Ważniejsze jest pytanie, czy po wydarzeniach w Kolonii zmieniły się Niemcy. To, co się stało w Kolonii, potwierdziło wiele obaw zwykłych Niemców dotyczących nie tylko samych uchodźców, ale i sposobu, w jaki elity radzą sobie z tym problemem. Nie ma wątpliwości, że policja przez kilka dni próbowała zatuszować tę sprawę. Panuje poczucie, że mieliśmy do czynienia z manipulacją polityczną. Fakt, że kanclerz Merkel tak szybko zabrała głos i zaproponowała zmiany w prawie pozwalające na szybką deportację osób winnych przestępstwa, dowodzi, jak bardzo obawia się ona o możliwość obrony swojego stanowiska, które już wcześniej było poddawane krytyce ze względu na masowy napływ imigrantów zaproszonych przez nią do Niemiec. Największe niebezpieczeństwo polega więc na wpływie, jakie te wydarzenia mogą mieć na politykę Berlina.
Czy potencjalny wzrost nastrojów antyimigranckich w krajach zachodniej Europy doprowadzi do zmiany stosunku tamtejszych polityków do państw środkowoeuropejskich, jak Polska czy Węgry, które dotychczas niechętnie odnosiły się do przyjmowania migrantów i były za to krytykowane?
Kanclerz Merkel traci cierpliwość do państw regionu, które nie biorą na siebie ciążących na nich zobowiązań. W zeszłym tygodniu byłem w Holandii, która od 1 stycznia przejęła przewodnictwo w Radzie Unii Europejskiej i byłem zaskoczony, jak silne są tego rodzaju uczucia także w tym kraju. Usłyszeć można różne propozycje reagowania na ten problem – od głosów wzywających do ukarania państw Europy Środkowej w kolejnych negocjacjach budżetowych, po dążenie do stworzenia „mini strefy Schengen”, o czym już wcześniej wspominali niektórzy holenderscy politycy.
Czy to poważne groźby?
Moim zdaniem mają one służyć przede wszystkim jako narzędzia zastraszenia tych państw na wschodzie Europy, które zdaniem Niemiec i Holandii nie wywiązują się z przyjętych zobowiązań.
Ale przecież dotyczy to nie tylko państw Europy Środkowej…
Kiedy w zeszłym roku zdecydowano o odgórnym narzuceniu poszczególnym państwom określonych liczb uchodźców, a decyzję podjęto kwalifikowaną większością głosów, a nie na zasadzie jednomyślności, usłyszałem, że to rozwiązanie może być jak zastrzyk z trucizny wprowadzony do europejskiego systemu podejmowania decyzji. Okazało się, że to prawda. Narzucenie kwot doprowadziło do nadwyrężenia relacji pomiędzy państwami wschodniej i zachodniej Europy oraz odtworzenia podziału na Wschód i Zachód, który zdaniem wielu komentatorów miał już odejść do lamusa. A jednocześnie rozwiązanie to w żaden sposób nie zniwelowało obciążenia Niemiec i innych państw, do których dotarło najwięcej uchodźców. Do tej pory udało się relokować mniej niż 300 osób. Szczerze mówiąc, nie sądzę, że kiedykolwiek jakikolwiek uchodźca zostanie przeniesiony do Polski, na Słowację, Węgry czy do innego państwa, które wyraziło wobec tego programu daleko idący sceptycyzm.
To zatem podwójny problem. Z jednej strony wszyscy zdają sobie sprawę, że ten program nie działa, ale z drugiej państwa zachodniej Europy oczekują od krajów Europy Wschodniej przynajmniej pozorów zaangażowania.
Tak i naprawdę nie sposób przecenić poziomu frustracji panującego w niektórych kręgach wobec państw Europy Środkowej, które nie wywiązują się z przyjętych zobowiązań. Zarówno w Brukseli, jak i w innych stolicach można usłyszeć głosy mówiące, że państwa te traktują Unię Europejską jak dojną krowę – korzystają z funduszów spójności i solidarności, ale kiedy okazuje się, że solidarność pociąga za sobą nie tylko korzyści, ale i zobowiązania, w tym wypadku przyjęcie uchodźców, brakuje woli do ich wypełnienia. I to rodzi złość, bo choć obecnie liczba przybywających do Europy uchodźców nieco spadła, nikt nie ma wątpliwości, że wraz z poprawą pogody znowu wzrośnie.
Czy Polska jest w gronie państw środkowoeuropejskich wyjątkowo krytykowana?
Przypadek Polski jest szczególnie interesujący. Rozmawiałem z przedstawicielami poprzedniego polskiego rządu i odniosłem wrażenie, że wcale nie chcą przystępować do programu relokacji uchodźców. Nie wierzyli, że przyniesie on pozytywne skutki i obawiali się, jak zostanie odebrany w samej Polsce. Z drugiej strony panowało wówczas wśród nich przekonanie, że jako kraj zajmujący miejsce w centrum decyzyjnym Unii i jako największy kraj w regionie Polska ma obowiązek postąpić jak odpowiedzialne państwo europejskie. To właśnie to przekonanie ostatecznie skłoniło polskie władze, by zgodzić się na odgórne narzucenie kwot migrantów.
Mam wrażenie, że obecnie to przeświadczenie całkowicie zniknęło. Nie ma już poczucia, że Polska powinna stosować się do zaleceń Brukseli. Problem uchodźców może być pierwszym, przy którym Polska zostanie zaliczona do grupy nazywanej w Brukseli „ekipą dziwolągów” (ang. awkward squad). Tymczasem, jeśli ta kwestia nie zostanie rozwiązana, może mieć negatywny wpływ na proces podejmowania decyzji także w innych dziedzinach.
To bardzo ciekawe, bo w tej chwili polscy politycy w komunikatach wysyłanych na Zachód zdają się triumfalnie przypominać, że oni ten program krytykowali od początku. Tymczasem z pana relacji wynika, że taki ton może mieć dla naszych relacji z tymi państwami bardzo negatywne konsekwencje. Zmieńmy jednak temat – czy Unia Europejska może nałożyć na Polskę sankcje z powodu polityki wewnętrznej polskiego rządu? Z jednej strony mówi się, że obecnie Europa ma zbyt wiele innych kłopotów, by zaprzątać sobie głowę wydarzeniami w naszym kraju. Z drugiej słyszymy, że właśnie z powodu wielu innych kryzysów Unia nie może sobie pozwolić na wybuch kolejnego i dlatego jej reakcja na wydarzenia w Polsce będzie zdecydowana.
Oczywiście bieżące wydarzenia w Polsce przywodzą na myśl decyzje Viktora Orbána sprzed kilku lat, którymi, zdaniem wielu komentatorów, premier Węgier podważył niezależność wielu państwowych instytucji. Wówczas reakcja Komisji Europejskiej nie była zdecydowana. Podobnie Europejska Partia Ludowa, czyli frakcja w Parlamencie Europejskim, do której należy Fidesz, nie była zainteresowana wywieraniem jakiejkolwiek presji na Orbána, choćby grożąc mu wyrzuceniem ze swoich szeregów. W stosunku do Polski Komisja zdecydowała się podjąć bardziej zdecydowane kroki. List do władz w Warszawie wysłał wiceprzewodniczący Frans Timmermans, a 13 stycznia ma się odbyć dyskusja na temat sytuacji w Polsce.
Dlaczego tym razem reakcja jest inna?
Kiedy zapytać członków Komisji, odpowiedzą, że obecnie mają możliwość skorzystania z procedury reagowania na systemowe zagrożenia dla państwa prawa, której wówczas nie mieli. Ale są też inne powody. Przesuwanie się Polski w ciągu ostatnich ośmiu lat w kierunku centrum decyzyjnego Unii jest uznawane za przykład udanego rozwoju, a tak wielu pozytywnych historii w ciągu ostatnich 10 lat w Unii nie było. Podobnie postrzega się znaczącą poprawę i zacieśnienie relacji polsko-niemieckich.
Istnieją również obawy, że zejście Polski z dotychczasowego toru i zbliżenie z takimi państwami jak Węgry będzie miało poważne konsekwencje dla całego regionu. Polska jako lider tej części Europy dostarczy bowiem innym mniejszym państwom alibi do podjęcia analogicznych kroków i okazywania daleko idącego sceptycyzmu wobec zaleceń Brukseli, czy to dotyczących polityki wobec uchodźców, polityki zagranicznej, czy innych kwestii.
W tym miejscu wracamy do kwestii, o której już mówiliśmy, czyli odnowienia podziałów na Wschód i Zachód Europy, który miał już odchodzić do lamusa. Jego odrodzenie może mieć poważne, negatywne konsekwencje dla procesów podejmowania decyzji w ramach UE.
Jakie zatem konkretne konsekwencje może wyciągnąć Bruksela wobec państw Europy Środkowej?
Program relokacji uchodźców został przegłosowany, a zatem państwa Unii mają obowiązek się mu podporządkować. To daje Komisji Europejskiej narzędzia pozwalające na dyscyplinowanie krajów, które nie będą wywiązywać się ze swoich zobowiązań.
Ważniejsze jednak jest pytanie o to, jakie konsekwencje będzie miał ten kryzys dla funkcjonowania Unii jako całości. W krajach śródziemnomorskich, których problem uchodźców dotyka w dużym stopniu, już pojawiają się głosy, że niechęć do przyjmowania uchodźców przez państwa Europy Środkowej może doprowadzić do sprzeciwu państw południa Europy wobec przedłużenia sankcji wobec Rosji. Kraje te nie są bezpośrednio zagrożone polityką rosyjską na Ukrainie, a tymczasem sankcje mogą szkodzić tamtejszym firmom. Dlaczego więc mają okazywać solidarność z Polską czy państwami bałtyckimi, jeśli nie otrzymują nic w zamian?