Od lat marzę o tym, by Polska stała się państwem opiekuńczym. Zaangażowałem się w Razem, bo miałem dość słuchania, że najpierw musimy „wytworzyć bogactwo”, żeby potem móc się nim potem dzielić lub – jak głoszą media liberalne – „rozdawać”. Próby podniesienia tematu redystrybucji zawsze odsuwano na potem, bo istniały rzeczy ważniejsze – trzeba było zmienić charakter gospodarki, wejść do NATO, wejść do Unii, walczyć z kryzysem. Sprawiedliwość miała przyjść później, na co dzień przeszkadzała w modernizacji. I w końcu przyszła Sprawiedliwość, wspólnie z Prawem, w zjawiskowym stylu, który spowodował panikę liberalnych elit.
Co sądzę o tej zmianie? Wzrost wydatków na politykę społeczną, jaki wprowadza Prawo i Sprawiedliwość, teoretycznie powinien mnie cieszyć. A jednak nie cieszy. Przykro jest patrzeć, jak ktoś próbuje spełnić moje marzenia i robi to źle – w tak spektakularny sposób.
Już sztandarowy pomysł 500 zł na dziecko jest przykładem tego, że rządowy plan socjalny ma niewiele wspólnego ze spójną polityką. To raczej kiepsko zaplanowane rzucanie pieniędzmi w problemy. Chociaż jako człowiek lewicy mam alergię na słowo „rozdawnictwo”, które od ćwierćwiecza używane jest jako inwektywa wobec wszelkich przejawów zarządzania wspólnym dobrem, muszę przyznać rację Joannie Tyrowicz, kiedy określa tak plany PiS. Nie stoi za nimi żadna całościowa wizja redystrybucji, kwota jest całkowicie arbitralna, a zasady jej przyznawania wyglądają raczej na owoc burzy mózgów, zabarwiony prawicowymi uprzedzeniami rządzących.
Chociaż rodziny wielodzietne należą do najbardziej zagrożonych ubóstwem grup w Polsce, to projekt PiS paradoksalnie pomoże przede wszystkim wielodzietnym średniakom. Dodatek wychowawczy będzie wliczał się do dochodów rodzin korzystających z innych form pomocy socjalnej, co w praktyce oznacza, że stracą część zasiłków i otrzymają tylko część tej kwoty. Nowej władzy prawdopodobnie udało się nawet zepsuć wyjątkowo udany projekt poprzedniego rządu, czyli zasadę „złotówka za złotówkę”, która uelastyczniła kryteria dochodowe i miała zapobiec tzw. gilotynie, czyli utracie wszystkich świadczeń przez osoby wychodzące z ubóstwa.
Chociaż rodziny wielodzietne należą do najbardziej zagrożonych ubóstwem grup w Polsce, to projekt PiS paradoksalnie pomoże przede wszystkim wielodzietnym średniakom. | Krzysztof Adamski
Chociaż program Rodzina 500+ zakłada, że najbiedniejsze rodziny mają prawo do świadczenia również na pierwsze dziecko, to kryterium w obecnej wersji jest po staremu sztywne. Znajdując pracę lepiej płatną o 100 zł, rodzic może w kolejnym roku stracić 400 zł miesięcznie – chyba że zgodzi się pracować na czarno. Jeśli u władzy znów znajdą się zatwardziali wolnorynkowcy, to na te patologie wskażą, by usunąć (z triumfalnym „a nie mówiłem”) państwo i jego instytucje z życia najbardziej potrzebujących.
To szkolny błąd w projektowaniu systemu wsparcia społecznego, nieprzemyślany absurd, który może spowodować liczne ludzkie dramaty. Podobnie zresztą jak wyjątek, przez który małoletnie matki, uprawnione do zasiłków wychowawczych, a pozostające przy tym na utrzymaniu rodziców, pozbawione są prawa do świadczenia.
Z drugiej strony, być może nie ma w tym nic przypadkowego. Za tym ostatnim punktem kryje się już nie tyle niekompetencja, co konserwatywna, drobnomieszczańska niechęć do „patologii” i „rozwiązłości”. W gruncie rzeczy, jak zauważa Małgorzata Fuszara, chodzi o promowanie konkretnej wizji rodziny. Prawica nie kryje się z tym, że za jedyny słuszny model ogniska domowego uznaje rodzinę wielodzietną i wielopokoleniową, w której matka rezygnuje z pracy zawodowej. Nadrzędnym celem PiS nie jest pomoc najbiedniejszym, lecz dopasowanie średnio sytuowanych rodzin do stereotypowego katolickiego wzorca.
Ten potencjalny bubel jest tym bardziej przygnębiający, że powszechne świadczenia wychowawcze są naprawdę świetnym pomysłem. Sami wpisaliśmy je w program Razem, ale w innym kształcie. Chcieliśmy takiego zasiłku, który faktycznie pomógłby zagrożonym ubóstwem rodzicom i tym, którzy wciąż boją się zdecydować na potomstwo. Nasze świadczenie miałoby całkowicie zastąpić ulgę podatkową (w końcu ulgi dostają tylko ci, którzy zarabiają wystarczająco dużo, żeby te podatki płacić) oraz być przyznawane niezależnie od tego, czy mówimy o pierwszym, czy też kolejnym dziecku. Chcielibyśmy sfinansować je z zaostrzenia progresji podatku dochodowego – w taki sposób, aby osoby zamożne, nawet otrzymując dodatek, i tak były płatnikami netto. Tymczasem nowy rząd, który bez wahania wyruszył na wojenną ścieżkę przeciwko Trybunałowi Konstytucyjnemu, nie odważył się złamać tabu i podnieść podatków najbogatszym.
Jednak ani nasz, ani pisowski dodatek nie jest panaceum na zapaść demograficzną. Świadczenia finansowe to najbardziej podstawowa forma prowadzenia polityki społecznej, ale nie najskuteczniejsza. Tysiące pracujących par w Polsce boi się zdecydować na dziecko. Młodzi ludzie na umowach śmieciowych lub tymczasowych nie mają szans na stabilność, która jest kluczem do założenia rodziny. Nawet jeśli w danym miesiącu mogliby pokryć wydatki na jedzenie i ubranka, to następny stoi pod znakiem zapytania. Z kolei szef w pracy skorzysta z pierwszej okazji, by pozbyć się pracownicy, która planuje zajście w ciążę. Koszty utrzymania dziecka są kolosalne, ponieważ brak państwowej infrastruktury, takiej jak żłobki, przedszkola i świetlice, przerzuca wydatki na rodziców. Słaby i niedofinansowany system oświaty nie jest w stanie wyrównywać szans ani rozwijać zainteresowań dzieci, więc kto tylko może, posyła je na drogie korepetycje.
Nadrzędnym celem PiS nie jest pomoc najbiedniejszym, lecz dopasowanie średnio sytuowanych rodzin do stereotypowego katolickiego wzorca. | Krzysztof Adamski
Ani 500, ani tysiąc złotych na rękę nie rozwiąże tych strukturalnych problemów. Miliony Polaków i Polek zostały zepchnięte w sytuację prekariatu, w której sprzątaczkę, kasjerkę, robotnika i pracownicę kultury łączy – mimo różnych dochodów – całkowita niepewność jutra. Są bezradni wobec silniejszych od siebie nieuczciwych pracodawców, wierzycieli, czy też właścicieli wynajmowanych mieszkań, a bezzębne państwo nie potrafi ich obronić. Nic dziwnego, że większość z nas spogląda na siebie nawzajem z nieufnością i nie planuje przyszłości dalej niż rok naprzód. Stworzenie bezpieczeństwa socjalnego, które pozwoli na zakładanie rodzin, inwestowanie w siebie i aktywność obywatelską, wymaga żmudnej pracy nad budową struktur państwa opiekuńczego, które aktywnie wypełni podstawowe potrzeby obywateli.
Niestety nic nie wskazuje na to, aby rząd PiS coś takiego planował. Wydaje się być znacznie bardziej zainteresowany przejmowaniem instytucji niż ich tworzeniem. Beata Szydło w swoim exposé wciąż odwoływała się do znanej od lat retoryki o rozbuchanej biurokracji i barierach dla przedsiębiorczości, a mówiąc o mieszkalnictwie z emfazą, odżegnywała się od trwałego powiększania zasobów komunalnych. Program Rodzina 500+ wpisuje się w fetysz źle rozumianej prostoty reguł. Nie definiuje „marnotrawienia” środków, nie określa charakteru świadczeń zastępczych, a wskazania dla pracowników socjalnych ceduje na gminy. Inne planowane programy socjalne, jak refundacja leków dla seniorów powyżej 75. roku życia, cechują się równie generalnymi i arbitralnymi kryteriami. Rząd wydaje się wychodzić z założenia, że prowadzenie polityki społecznej polega po prostu na przesuwaniu wydatków z jednej kolumny w budżecie do drugiej.
Po dwóch dekadach cięcia wszystkiego, co można, szeroko zakrojone programy wydatków socjalnych są Polsce potrzebne jak powietrze. Wreszcie spotykają się z szerokim poparciem społecznym. Boję się jednak, że realizowanie ich w nieodpowiedzialny sposób może tę ideę skompromitować i doprowadzić do powrotu ortodoksyjnej polityki zaciskania pasa.