Kryminologia jest nauką o przestępczości, przestępstwie i sprawcy tego przestępstwa. Skoro więc w Kolonii i innych niemieckich miastach niewątpliwie mieliśmy do czynienia z przestępstwem, kryminologia i jej dorobek to właściwy adres, pod który należy kierować pytania o te wydarzenia.

Jednym z podstawowych pytań kryminologicznych jest pytanie zwane lombrozjańskim, od nazwiska jednego z ojców tej nauki, Cesare Lombroso. Brzmi ono: „dlaczego jedni ludzie popełniają przestępstwa, a inni ich nie popełniają?”. To pytanie o sprawcę – dlaczego ten, a nie inny? Czym się różni od tych, którzy tego nie zrobili? To też pytanie o motywację – co go do tego skłoniło? Co miało wpływ na jego zachowanie?

Zadziwiające jest więc, gdy stawianie takiego pytania dziś uważane jest za rasizm. Bo pytanie: „dlaczego muzułmańscy mężczyźni w Kolonii napastowali seksualnie kobiety”, to nic innego jak pytanie lombrozjańskie. To próba zrozumienia, dlaczego sprawcami byli mężczyźni, a nie kobiety, młodsi, a nie starsi, muzułmanie, a nie wyznawcy innych religii, dlaczego dopuścili się tego w tłumie w Kolonii, a nie w tłumie w Warszawie.

Skoro pytanie lombrozjańskie trudno uznać za rasistowskie, to dlaczego zarzuca się rasizm osobom, które je dzisiaj zadają odnośnie wydarzeń z ostatniej sylwestrowej nocy? Skoro zabrania się stawiania takich pytań – rasizm to przecież bardzo poważne oskarżenie – a samo pytanie jest po prostu naturalnym punktem wyjścia do badań, to znaczy, że wcale nie chodzi o samo pytanie. Chodzi raczej o odpowiedź, którą spodziewamy się otrzymać. Oczywiście można unikać pytań w obawie przed odpowiedzią. Tyle tylko, że dla naukowca to nieetyczne, a dla „zwykłego człowieka” – nierozsądne i niebezpieczne.

Czego oczekujemy od migrantów?

Migranci przebywający w Europie stanowią odzwierciedlenie stosunków społecznych macierzystego kraju. Nie są grupą jednolitą – są wśród nich osoby, które chcą uczciwie budować tutaj nowe życie, są i takie, które podobnie jak u siebie, wybierają drogę działań przestępczych, a Europa to dla nich tylko „nowy rynek”. Faktem jest też, że cudzoziemcy reprezentują nieraz bardzo egzotyczne z naszej perspektywy kultury, które odmiennie niż europejska tradycja regulują wiele spraw. Dla gospodarzy część z nich jest intrygującym folklorem, część jest jednak zupełnym zaskoczeniem. Budzi sprzeciw, bywa też niezgodna z obowiązującym prawem. Z perspektywy samych cudzoziemców tę drugą grupę zachowań można podzielić na dwie kategorie Do pierwszej należą te, które także i w ich kulturze spotykają się ze społecznym potępieniem. Są więc oburzające i dla Europejczyków, i dla samych imigrantów. Do drugiej grupy natomiast zaliczają się takie, które w społeczności cudzoziemskiej cieszą się akceptacją jako wyraz tradycji i element tożsamości kulturowej, ale w kraju przyjmującym wywołują oburzenie. Czy do takich praktyk należy „taharrusz gama’a”, której miały okazję w sylwestra doświadczyć Europejki?

Jeśli różnice między grupami dotyczą kwestii fundamentalnych – tego co jest najwyższą wartością w obu kulturach, ich stosunku do podstawowych (dla cywilizacji zachodniej) praw człowieka, czyli tzw. wartości rdzennych (core values), to mamy sytuację poważnego konfliktu. Każda ze stron będzie broniła swojego, czyli fundamentów swojej cywilizacji. Jeśli wiemy, czym się różnią Niemcy od różnych grup imigrantów żyjących w ich kraju, łatwo zrozumieć, dlaczego tak poważnych problemów kulturowych jak z Turkami czy imigrantami z krajów arabskich Niemcy nigdy nie będą mieli z Polakami. Do scysji nie dochodzi dlatego, że mało nas łączy, ale dlatego, że wiele nas dzieli. W takich kwestiach nie ma rozwiązania kompromisowego. Odpowiedź na pytanie, czy konwersja jest dopuszczalna, czy nie, albo na pytanie, czy kobieta i mężczyzna są równi, może być jedna.

Właśnie dlatego, że część migrantów ma zakodowany inny niż europejski schemat relacji damsko-męskich, różne kraje decydują się wprowadzać dla migrantów szkolenia z zasad „obchodzenia się z kobietami”. To słuszny kierunek – pokazywanie osobom, które przecież mają prawo nie wiedzieć, jak jest u nas, bo przez całe życie zachowywali się tak, jak jest u nich. Oczywiście, tylko jeśli zależy nam, żeby było po naszemu. Bo jeśli jesteśmy chętni zamienić swoje na cudze, to nie musimy nic pokazywać. Wystarczy chwilę poczekać. Albo pójść krok dalej i kulturowe zwyczaje, które migranci ze sobą przywożą, włączyć do naszego porządku społecznego, a nawet prawnego, np. poprzez instytucję tzw. cultural defence.

Wyraz tolerancji czy narzędzie wykluczenia?

Cultural defence, czyli „obrona przez kulturę”, to funkcjonująca w systemie common law strategia, która polega na tym, że przy ustalaniu, za jakie przestępstwo będzie odpowiadał sprawca (np. czy za zabójstwo, czy nieumyślne spowodowanie śmierci) lub jaką karę powinien otrzymać (np. czy nie należy jej nadzwyczajnie złagodzić), bierze się pod uwagę, czy oskarżony, jako członek określonej mniejszości, w której dane zachowanie jest kulturowo dopuszczalne, nie kierował się przypadkiem normą swojej własnej grupy. Inaczej – czy to nie ona wpłynęła w istotny sposób na zachowanie oskarżonego. Jeśli tak jest, sąd uwzględnia to na korzyść sprawcy.

Jest bardzo wiele przykładów, gdy ta strategia wpłynęła na zdecydowane obniżenie kary wobec sprawców z różnych mniejszości. W Stanach Zjednoczonych skorzystał z niej na przykład młody mężczyzna ze społeczności Hmong, który szukając kandydatki na żonę, zrobił to zgodnie z małżeńskim rytuałem praktykowanym przez tę grupę. Polega on na porwaniu wybranki i skonsumowaniu małżeństwa, zaś opór dziewczyny, zgodnie z tradycją, jest częścią tego obrzędu. Dziewczyna rzeczywiście się broniła, jednak był to wyraz jej rzeczywistego sprzeciwu, a nie wierności tradycji. Zresztą, jak tłumaczyła, między innymi po to wyjechała do USA, aby ta tradycja dłużej już jej nie dotyczyła. Chłopak został oskarżony o porwanie i gwałt, jednak ostatecznie, po uwzględnieniu przez sąd strategii cultural defence, został skazany jedynie na bezprawne pozbawienie wolności.

W toczących się od dłuższego czasu dyskusjach zwraca się uwagę zarówno na pozytywne aspekty funkcjonowania obrony przez kulturę, jak i na niebezpieczeństwa z nią związane. Wśród tych pierwszych wymienia się uwzględnianie przy ocenie motywacji sprawców kulturowego podłoża ich działań – skoro ono tak naprawdę determinuje ich zachowanie, to dopiero ich uwzględnienie umożliwia zapewnienie rzeczywistej równości wobec prawa. Mówi się też, że stosowanie cultural defence pozwala oderwać się od systemu prawnego skrzywionego przez kulturę i stanowi praktyczny wyraz przystosowania prawa do życia kulturalnego, zachowania obyczajów i tradycji oraz rozwoju własnej kultury.

Jako argumenty przeciwko przytacza się przede wszystkim ten, że stosowanie obrony przez kulturę prowadzi do naruszania praw ofiar przestępstw. W bardzo trudnej sytuacji stawia także tych, którzy uciekli ze swoich krajów, poszukując ochrony przed krzywdzącymi zwyczajami, ponieważ okazuje się, że także i tam nie są przed nimi chronieni. Zdaniem przeciwników, cultural defence prowadzi do powstania problemu nierówności wobec prawa – pozwala na łagodniejsze traktowanie sprawców, wywodzących się z mniejszości narodowych czy etnicznych. Ofiarami tego „uprzywilejowania” stają się także inne osoby należące do tych grup – niechęć społeczna dyskryminowanej większości skupia się często także na tych, którzy naprawdę zintegrowali się z nowym społeczeństwem i czują się jego częścią.

Ucieczka od problemu

Ja także zdecydowanie ostrzegam przed ustępstwami w dziedzinie prawa – nie tylko w przypadku wydarzeń z Kolonii. Zgoda na czynienie z etniczności instrumentu prawnej wyjątkowości to pierwszy krok do stopniowego tworzenia się dzielnic imigrantów, a w konsekwencji – rozpadu społeczeństwa na kulturowe enklawy, gdzie takie zachowanie nie będzie już nawet oburzać. Karanie takich zachowań, nawet jeśli nie odniesie pożądanego skutku, jest absolutnie konieczne, aby jednoznacznie zadeklarować, jakie wartości i normy obowiązują w Europie. Chodzi o jasny przekaz wyznaczający granice tolerancji. Dzięki temu migranci, wybierając swój nowy kraj, będą mogli świadomie decydować, gdzie się osiedlić, aby mnie musieć zmieniać swojej tożsamości, a gdzie będzie się to wiązało z koniecznością takiej zmiany. W jednym zgadzam się z prof. Richardem Sennettem – trzeba reagować na przestępstwo, czy bardziej precyzyjnie: na to, co my w Europie uważamy za przestępstwo, i to reagować tak, jak u nas reaguje się na przestępstwo. Ale nie zrobimy tego właściwie, jeśli nie dowiemy się, dlaczego do niego doszło. Nie będziemy w stanie ani zapobiegać, ani zwalczać, jeśli nie będziemy wiedzieli, co kierowało tymi mężczyznami. Nie mogę się więc zgodzić z odrzuceniem „poszukiwania zakorzenionych kulturowo przyczyn” tego zjawiska. Tak samo jak uważam za błędne odrzucenie poszukiwania jakichkolwiek innych przyczyn tego zjawiska, np. sytuacyjnych.

Być może jesteśmy w takim momencie dziejów, że Europa będzie musiała zrezygnować z imprez masowych, bo nie jesteśmy dłużej w stanie zapewnić bezpieczeństwa kobietom. Gwarantuję, że jeśli takie sytuacje będą się powtarzały, to na kolejnej imprezie kobiet nie będzie – same zrezygnują. I nikt ich nie przekona, że i racja, i prawo jest po ich stronie (choć to oczywiście prawda), jeśli oprócz tego, że mają rację, będą miały też doświadczenie gwałtu czy molestowania. Nieobecność kobiet w trakcie takich imprez rozwiąże problem, ale czy o takie rozwiązanie nam chodzi? Nawet jeśli ukarzemy sprawców, nie docierając jednak do przyczyn ich zachowania, to i tak nasza kultura de facto zostanie powoli wyparta, ustępując innej. I tak się właśnie krok po kroku, przy bierności i ignorancji ludzi Zachodu, dokona kulturowa rewolucja w Europie.

Można oczywiście analizować każde zjawisko, pomijając fakty. Można zaklinać rzeczywistość, ale trzeba pamiętać, że konsekwencje będą już prawdziwe. Albo będziemy mieli do czynienia ze scenariuszem jak z „Ulelgłości” Michela Houellebecq’a albo z takim, które już ponad 40 lat temu przewidział Jean Raspail w „Obozie Świętych”...

 

* Tytuł oraz śródtytuły pochodzą od redakcji.