Do dziś pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobiło na mnie pierwsze spotkanie z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Auschwitz i członkiem Sonderkommando (niem. ‘specjalna grupa robocza’), złożonego głównie z młodych i silnych Żydów zmuszonych przez Niemców do wykonywania pracy, którą ciężko określić inaczej niż nieludzka. Musieli oni obsługiwać urządzenia zagłady, wyjmować zwłoki z komór gazowych, przeszukiwać ciała, wyrywać złote zęby, obcinać włosy, palić zwłoki, podtrzymywać ogień na stosach spaleniskowych, polewając je ludzkim tłuszczem, kruszyć niedopalone kości w specjalnych młynkach, wyrzucać prochy…
Kiedy staliśmy przy ruinach krematorium i komory gazowej V, pan Henryk opowiadał. Był obok, ale gdy patrzyłem mu w oczy, widziałem, że duchem gdzieś się oddala. Można było odczuć, że mówiąc o swojej „pracy” w Sonderkommando kilkadziesiąt lat temu, opowiada sceny, które wciąż ma przed oczami. Opowiadał o świecie niewyobrażalnym, świecie pojęciowo niedotykalnym. Słuchacze takich świadectw prześlizgują się tylko po powierzchni tego osobistego doświadczenia. Bo czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jak boli moment, kiedy staje się przed otwieranymi drzwiami komory gazowej i patrzy na górę stłoczonych zwłok? Co znaczy żyć, kiedy każdego dnia przechowuje się w pamięci obrazy zamordowanych niemowląt?
Od dziesięcioleci wsłuchujemy się w chór zeznań, relacji, wspomnień i zapisków, próbujemy przybliżyć się do tego doświadczenia, wypełnić przeróżnymi kolorami i odcieniami płótno osadzone w ramie zbudowanej z dat, faktów, dokumentów czy statystyk. W zmierzeniu się z naszą prywatną wyobraźnią starają się nam także pomóc/przeszkodzić (niepotrzebne skreślić) artyści. Taką próbą jest fabularny debiut węgierskiego reżysera László Nemesa.
48 godzin. 2880 minut. 172800 sekund
Sama fabuła „Syna Szawła” (trochę nie rozumiem, dlaczego polskie tłumaczenie tytułu nie korzysta z imienia Saul, ja pozwolę sobie pozostać przy tej wersji) węgierskiego reżysera László Nemesa (fikcyjna – co ważne i o czym za chwilę) jest bardzo prosta. Oto jesteśmy świadkami 48 godzin z życia Saula (w tej roli Géza Röhrig), węgierskiego Żyda, członka Sonderkommando w Auschwitz.W pewnym momencie w grupie ludzi wchodzących do rozbieralni komory gazowej dostrzega on chłopca, który przypomina mu jego syna. Chłopiec cudem przeżywa proces zabijania – traci jedynie przytomność – zostaje jednak uśmiercony przez lekarza SS. Ciało przez jakiś czas pozostaje w gabinecie lekarskim. W głowie Saula rodzi się jakaś szalona, niewyjaśniona obsesja. W ciągu następnych godzin ryzykuje życiem (nie tylko swoim, lecz także innych więźniów), aby wydobyć zwłoki chłopca i nie dopuścić do ich spalenia. Tu jednak jego szaleństwo się nie kończy. Chce, aby ciało zostało pochowane zgodnie z żydowską tradycją, w obecności rabina. Dowiaduje się, że znaleźć go może gdzieś w Sonderkommando, może w grupie rozsypującej prochy, może przy stosach spaleniskowych… Ukrywa ciało chłopca w pomieszczeniach mieszkalnych Sonderkommando i idzie na poszukiwania. Nie licząc się z niczym. Gotowy na wszystko.
Nemes zdecydował się w swojej filmowej opowieści na ciekawy zabieg formalny. Kamera jest niemal przyklejona do twarzy Saula. Nie odstępuje go ani na krok. Dzięki temu cały czas śledzimy nie tylko jego działania, lecz także pełną emocji twarz. Świat Sonderkommando jest gdzieś na drugim planie. Widzimy kolejne etapy procesu zagłady Żydów z całą jego przerażającą i przytłaczającą dosłownością, szaloną dynamiką, kakofonią dźwięków, różnorodnością używanych języków. Widzimy oszustwo prezentowane ofiarom przez esesmanów, a w końcu widzimy „pracowników” przy ich „pracy” – specjalnej „pracy”.
Widzimy też ślady zdarzeń prawdziwych, jak choćby wykonywanie przez członków ruchu oporu w Sonderkommando zdjęć dokumentujących przebieg eksterminacji. Warto pamiętać, że realne fotografie kobiet rozbierających się w pobliżu komory gazowej V, a także obraz spalania zwłok na otwartym powietrzu to dziś „antyikony” – jedne z najbardziej przejmujących obrazów z Auschwitz. Niezwykły jest także inny obraz – kadr pokazujący tylko korony drzew. Świadczy on o tym, jak mało czasu było na naciśnięcie migawki, jak ryzykowne było to zadanie. Te fotografie paraliżują. Oto ludzie w sytuacji krańcowo ekstremalnej, zdający sobie sprawę z nieuchronności swojego losu, chcą, aby świat na zewnątrz wiedział. Czy myśleli tylko o sobie współczesnych? Czy też tliła się w nich nadzieja, że w przyszłości istnieć będzie świat bez Auschwitz, a fotografie te będą świadczyć przez pokolenia?
Auschwitz widzimy wyłącznie „zza twarzy” lub pleców Szawła, dzięki czemu dosłowność zrównoważona jest przedziwną intymnością.| Paweł Sawicki
Gdzieś w tle filmu wydarza się także powstanie, które faktycznie miało miejsce w Sonderkommando 7 października 1944 r. Nie miejsce tu, aby opisywać jego przebieg – odsyłam do opublikowanych niedawno przez Centrum Badań Muzeum Auschwitz wyników badań historyka dr. Igora Bartosika [1]. Wszystko ukazywane jest bardzo realistycznie. Dzięki temu, że obóz widzimy wyłącznie „zza twarzy” lub pleców Szawła, nie ma wrażenia epatowania brutalnością dla niej samej, a dosłowność zrównoważona jest – dzięki takiemu zabiegowi formalnemu – przedziwną intymnością. Niemniej jednak zaznaczyć należy, że jest to film skrajnie trudny i banałem byłoby określenie go jako „przeznaczonego dla dorosłego odbiorcy”. To film niewątpliwie przeznaczony dla odbiorcy przygotowanego i gotowego na tę konfrontację. To obraz momentami wywołujący w widzu niemal fizyczny ból, choć z punktu widzenia filmowej sztuki zrealizowany znakomicie. Może nawet zbyt znakomicie, bo przerażający świat krematoriów ukazany jest na ekranie z precyzyjną artystyczną konsekwencją. Chociaż wiemy doskonale, że Zagłada została zaplanowana w sposób racjonalny i każdy element procesu był przez sprawców dokładnie analizowany i poprawiany, to jednak z minuty na minutę coraz trudniej uwierzyć nam w fikcyjną historię bohatera umieszczoną w obozowych realiach. I być może dlatego symboliczne zakończenie filmu może wywołać pewien dysonans. Choć może jest ono właściwie bez znaczenia.
W pułapce realizmu?
Twórcy zaprezentowali swoją interpretację tego, jak mógł wyglądać Auschwitz. Nie wiem, czy chcę jednoznacznie oceniać i wartościować to, czy np. skondensowanie świata Sonderkommando do czasoprzestrzeni kilkudziesięciu godzin wychodzi tej opowieści na dobre, czy na złe. Nie chcę rozpoczynać debaty na temat tego, ile o judaizmie wie Saul i czy jego plan pochowania ciała w obecności rabina jest na pewno zgodny z zasadami żydowskiej religii. Nie chcę też rozkładać na czynniki pierwsze wszystkich historycznych szczegółów, wyliczać błędów czy niespójności. Problematyczna i wywołująca mocny wewnętrzny sprzeciw w osobie, która zawodowo zajmuje się historią obozu, jest chociażby scena pokazująca stosy spaleniskowe. W wielu elementach jest ona sprzeczna z tym, co wiemy z relacji świadków i dokumentów.
Choć widać, że twórcy filmu podjęli wysiłek sięgnięcia do źródeł, „Syna Szawła” nie należy traktować jako przykładu opowiadania o Auschwitz w sposób dokumentalny. Obóz jest tutaj narysowany grubą kreską – krematoria i komory gazowe wyglądają inaczej niż w rzeczywistości, sama architektura Birkenau nie została precyzyjnie odtworzona itp. Auschwitz potraktowany jest przez reżysera jako symbol, miejsce z jednej strony realne i wizualnie namacalne, a z drugiej strony coś niewyobrażalnego i nie do końca dotykalnego. Świat przedstawiony opiera się na wiedzy źródłowej, która jednak przechodzi przez filtr wrażliwości artystycznej twórców. I w żadnej mierze nie jest to zarzut. Nemes stara się bowiem przenieść opowieść dziejącą się w konkretnym miejscu na bardziej uniwersalny poziom opowiadania o tragedii człowieka, ludzi i ludzkości.
„Syn Szawła” pokazuje, że film przestaje bać się dosłowności w przedstawieniu Auschwitz i zaczyna zmierzać w stronę bardzo dobitnego realizmu. Nie wystarcza już symboliczne ujęcie dymiącego komina krematoryjnego czy esesmana wsypującego cyklon B do komory gazowej, przejmująca cisza lub emocjonalna muzyka, czy kilkusekundowa migawka ludzkich zwłok. Tutaj ów realizm, mimo tej dobitności, możemy jeszcze nazwać umownie symbolicznym, skoncentrowanym nie na rekonstrukcji szczegółów, lecz na oddaniu ducha historycznych wydarzeń. Nie wiem tylko, czy potrzebny jest on widzowi, bo coraz mniej rzeczy jest go w stanie poruszyć czy szokować, czy też dlatego, że pozwoli się on zbliżyć do czegoś, od czego chcemy uciec – od ciemnej otchłani rzeczywistości Auschwitz, stworzonej przez człowieka po to, aby człowieka w sposób industrialny przerabiać w proch, żeby z nienawiści zetrzeć z powierzchni ziemi nie tylko fizyczne osoby, lecz także wszystko, co definiuje ich człowieczeństwo. Bardzo ciężko jest zdefiniować tę cienką granicę, kiedy realistyczne przedstawienie Zagłady jeszcze służy ukazaniu prawdy, a kiedy jest już szokowaniem dla samego szokowania.
Nie wiem też, co sprawiło, że László Nemes postanowił opowiedzieć historię Saula, czy w ogóle trzeba ją było opowiadać. Być może kiedy odpowie na to pytanie w którymś z kolejnych wywiadów, ułoży mu się w końcu w głowie jakaś złota formuła, tak samo jak i mnie, od ponad ośmiu lat pracownikowi Miejsca Pamięci Auschwitz, układa się cały czas jedna dobra odpowiedź na zadawane po raz n-ty pytanie odwiedzającego: „Jak to jest pracować w tym miejscu?”.
Wiem jedno. Nie chcę oglądać „Syna Szawła” po raz kolejny.
*** (post scriptum)
„Syn Szawła” to obraz Auschwitz stworzony w twórczej wyobraźni László Nemesa, jednak czytając poniższy fragment relacji Henryka Mandelbauma, każdy z nas będzie musiał zmierzyć się z zamkniętym w niej fragmencie prawdy o Auschwitz wewnątrz swojej wyobraźni. Mimo wszystko autentyzm słów naocznych świadków ma większą moc niż film, który tylko interpretuje ich osobistą prawdę o obozie.
„Samo rzucanie ciał na stos także nie było łatwym zadaniem. Szczególnie w przypadku ciał osób tęższych. Wrzucanie do dołu osoby o większej posturze utrudniał fakt, że niełatwo było (pracując dwójkami) uchwycić ciało tak, aby odpowiednio silnie je rozkołysać. Ważne było także, aby ciało rzucone na stos upadło w miarę na jego środku. W przeciwnym przypadku następowało tylko częściowe zwęglenie ciała i musieliśmy przerzucać takie niedopalone szczątki za pomocą haków do sąsiedniego dołu, w którym akurat palił się ogień. Odnośnie samego spalania pragnę zaznaczyć, że najszybciej spalała się głowa, ręce i nogi. Reszta korpusu się zwęglała. Na dobrą sprawę można powiedzieć, że ogień, widoczny jako jęzory ognia, pokazywał się tyko w przypadku, gdy z tęższego ciała wydobywał się tłuszcz, ewentualnie członkowie Sonderkommanda polewali stos tłuszczem. Na końcach dołów znajdowały się bowiem zagłębienia, w których gromadził się niedopalony tłuszcz. Za pomocą naczyń, z których były wykonane prowizoryczne czerpaki, nabierano ten tłuszcz i polewano nim stos. Dzięki temu podsycano ogień. Niemniej sam sposób kremacji w dołach oceniam jako bardzo prymitywny, a nawet nieprzemyślany, ponieważ wyraźnie było widać, że proces spalania hamowany był przez brak dobrego dostępu powietrza od spodu stosu. Wnętrze dołu było jedną wielką tlącą się masą. Widok był przerażający i nie sposób opisać nie tylko jego wyglądu, ale także potwornego swądu towarzyszącego takiemu spalaniu” [2].
Przypisy:
[1] Igor Bartosik, „Bunt Sonderkommando 7 października 1944 roku”, Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau, Oświęcim 2014.
[2] Henryk Mandelbaum, Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, Zespół Oświadczenia, t. 160, s. 151.
Film:
„Syn Szawła”, reż. László Nemes, Węgry 2015.
[yt]ZHPte27mZ14[/yt]