1.

Mówimy o tych oczywiście, którzy w mniejszym lub większym stopniu się z nim identyfikują. W przypadku osób znajdujących się po drugiej stronie barykady liberalizm jest natomiast stygmatyzującym epitetem, synonimem wszelkiego zła (wypompowującej polskość z Polaków Europy, głęboko antykatolickiej „cywilizacji śmierci”, kapitalistycznego wyzysku doby globalizacji etc.).

Jeżeli jakaś forma liberalizmu zyskała u nas pewien grunt, to wyłącznie jego wersja skrajnie schłodzona: technokratyczna, racjonalistyczna, jednoznacznie (aż do poziomu samozaślepienia) prorynkowa. Lęka się ona jak diabeł wody święconej wszystkiego, co „gorące” – mocnych przekonań, autentycznej wiary, wyrazistych emocji społecznych. Lęka się, słowem, wszystkiego, co w polityce nieodzowne. Od czego nikt, kto ją uprawia, nie może abstrahować i co powinien zawsze starać się wykorzystać.

Zamiast apelować do emocji i wyobrażeń, zamiast śmiało używać symboli, ta forma (deformacja?) liberalizmu zadowala się krytyką polityki jako takiej – populizmu, grania na ludzkich emocjach, symbolicznej przemocy. Czyniąc to, wchodzi zaraz w nadęte tony, nieznośny paternalizm. A przy tym, nieumyślnie chyba, tworzy jeden więcej, choć dość nieoczywisty, wariant polskiego męczeństwa politycznego. Europejski na powierzchni, ale w istocie odtwarzający ten sam odwieczny schemat – należy mieć moralną słuszność i polec. Tak zarysowany cel osiąga, pada ofiarą polityki.

Trudno uznać to za siłę polskiego liberalizmu. Bo przecież niezdolność do śmiałego korzystania z symboli, do skutecznego odwoływania się do społecznych emocji, to nie jego siła, ale słabość. Ma ona swoje źródła w tym, że mamy do czynienia z liberalizmem naskórkowym, niedomyślanym, przyswojonym na zasadzie copy–paste. Dlatego jego luminarze wmówili sobie, że się politycznym „żarem” brzydzą. Że wzniecanie go jest zawsze nieeleganckie, nieestetyczne. I co więcej, skutecznie wmówili sporej części naszego społeczeństwa, że właśnie do tego inteligenckiego obrzydzenia (oraz nieingerencji państwa w gospodarkę) liberalizm się sprowadza. W imię tego estetycznego ideału porzucono więc liberalny język emancypacji (a właściwie nigdy go nie podjęto). Zamiast tego otrzymaliśmy zimny jak lód dyskurs o ciepłej wodzie w kranie.

2.

Zarówno lewica, jak i prawica nie mają tymczasem problemu ze śmiałym wkraczaniem w sferę symboli oraz kreśleniem jaskrawych, moralnie jednoznacznych przeciwstawień (tu ci dobrzy, tam ci źli). Z jednej strony umożliwia to ich przedstawicielom formułowanie względnie prostych recept, z drugiej – pozwala nie myśleć o tym, że w praktyce codziennego życia jakoś trzeba będzie się z drugą stroną porozumieć. Co najistotniejsze jednak, tak jedna, jak i druga optyka (choć daleki jestem od uznania ich za w pełni symetryczne) świetnie nadają się do wzniecania politycznego „żaru”. Zarówno lewica, jak i prawica oferują swoim zwolennikom jasne i ambitne cele. I tu, i tam mówi się wiele (więcej chyba niż wśród liberałów) o wolności – lub chociaż o wyzwoleniu spod rozmaitych dyktatów (kapitału, UE itp.).

Dlatego pytanie, które warto sobie w obecnej sytuacji postawić, nie brzmi: „czy używać języka emancypacji, czy nie?”. Brzmi ono: „jakiego języka emancypacji używać?”. Bo korzystają z niego wszyscy, bez wyjątku. A kto posłuży się prostszym, mocniej przemawiającym do emocji obrazem – wygra.

3.

Zauważmy to znaczące przesunięcie: jeżeli lewica znalazła się dziś w defensywie (nie tylko w Polsce, ale i w wielu krajach Europy), to stało się tak dlatego, że jej emancypacyjna narracja okazała się mniej wiarygodna od prawicowej. Paradoksalnie to właśnie lewicowy sposób opisu świata stał się obecnie bardziej anachroniczny. Ugrzązł w marksowskim schemacie walki klas oraz wielkoprzemysłowej wizji kapitalizmu. Zdaje się nie dostrzegać naraz zawiłych i intymnych związków między opartą na ekscesie kulturą a opartym na ekscesie kapitalizmie. W roli symbolicznego schwarzcharakteru lewica obsadza wciąż demonicznego Wielkiego Posiadacza, zamiast widzieć w nim banalnego w gruncie rzeczy Wilka z Wall Street.

Prawica tymczasem, zwłaszcza u nas, znakomicie odpowiada na dzisiejszy Zeitgeist oraz osobliwe lęki, które ze sobą przyniósł. Jest bardziej wiarygodna, bo problemem z punktu widzenia jednostki jest dziś raczej za słabe zakorzenienie, a nie za mocne; raczej niestabilność świata, aniżeli panujący na wszystkich poziomach rzeczywistości uniwersalny (a przez to irytujący) porządek.

Współczesny mieszkaniec Europy nie stara się dziś gorączkowo zrzucić z siebie tożsamości, którą narzuciło mu opresyjne społeczeństwo. Przeciwnie: rozpaczliwie swojej tożsamości poszukuje, ponieważ żadna nie została mu narzucona. Strwożony jej brakiem, ochoczo sięga po proste, ale dające poczucie stabilnej tożsamości formy. W zależności od konkretnego przypadku, najważniejsza (według znanego hasła) może być Polska, Kościół katolicki, paternalistycznie ujmowana rodzina, Legia Warszawa lub jakikolwiek inny, dostatecznie wyrazisty partykularyzm. Cokolwiek, co pozwoli jednostce najpierw wydzielić się ze społecznej magmy, a następnie – zakorzenić w grupie.

Warto w tym miejscu zauważyć, że dzieląca lewicę i prawicę metafizyczna przepaść jest w znacznej mierze pozorem. Obie frakcje idą po tym samym torze, tyle że w przeciwnych kierunkach. Obydwa proponowane tu języki emancypacji łączy mianowicie podporządkowanie jednostki większym całościom. W przypadku prawicy są to Kościół, naród, rodzina; w przypadku lewicy – klasa, płeć, orientacja seksualna. W tym, że z platońskiej jaskini wychodzi się nie pojedynczo, ale zbiorowo, oba na pozór tak sobie odległe zestawy poglądów okazują się uderzająco zgodne. I jakkolwiek głębokie mogłoby być obrzydzenie, jakie względem siebie żywią, pozostają splecione głęboką dialektyczną zależnością. Piewcy uciśnionego narodu i piewcy uciśnionej klasy, potulne owieczki Kościoła i osobiści wrogowie Pana Boga, owszem, walczą ze sobą na śmierć i życie. Ale bardziej niż sprawę, o którą im jakoby chodzi, kochają samą swoją walkę. Z lubością zadają w niej kolejne ciosy i dumnie liżą rany. Klasyczny love–hate relationship.

Współczesny mieszkaniec Europy nie stara się dziś gorączkowo zrzucić z siebie tożsamości, którą narzuciło mu opresyjne społeczeństwo. Przeciwnie – rozpaczliwie swojej tożsamości poszukuje, ponieważ żadna nie została mu narzucona. | Jan Tokarski

4.

Na tym tle liberalizm (w szczególności wersji à la polonaise, ale nie tylko) przedstawia się nad wyraz blado i nieciekawie. Poza pochwałą szeroko rozumianej wolności „od” (minimum państwa tak w kulturze, jak i w ekonomii) oraz ostentacyjną wyższością, z jaką odnosi się do wszelkich światopoglądów „zamkniętych”, wyzuty jest właściwie z treści. Ta osobliwa mikstura paternalizmu i strachu chełpi się tym, że zachowuje możliwie daleką neutralność względem twardych światopoglądowych rozstrzygnięć. W tym, co ma za siłę, tkwi jednak jej fundamentalna słabość.

Najzabawniejsze jest zaś to, że owa neutralność jest w gruncie rzeczy złudzeniem. Bo przecież liberalizm nie jest aksjologicznie neutralny. Uczestniczy w wojnie bogów – tak jak i wszystkie inne poglądy na świat i politykę. Nie opiera się na racjonalnych danych. Przekonanie o tym, że człowiek to przede wszystkim indywiduum, a dopiero potem część rozmaitych całości (narodu, kościoła, klasy, orientacji seksualnej etc.) nie daje się naukowo udowodnić. Podobnie jak przekonanie o tym, że lepsze niż ich przeciwieństwo są tolerancja, rządy prawa czy poszanowanie praw mniejszości. Można za takimi rozwiązaniami argumentować, nie można ich jednak naukowo uzasadnić.

Jako liberałowie wybieramy więc pewne wartości przeciwko innym. Dlaczego? Bo w nie wierzymy, bo uznajemy ich wartość (a nie dlatego, że obliczyliśmy ją jakimś mitycznym kalkulatorem wartości rodem z oświeceniowego snu o omnipotentnym rozumie). Uznanie tego faktu ma, jak sądzę, fundamentalne znaczenie. Bo przecież istnienia wartości w świecie nic nie gwarantuje. Nie możemy oprzeć się ani na spiżowych prawach dziejów, ani na wszechmocnym Bogu. Wartości pojawiają się jedynie w wyniku naszego działania, naszego wysiłku, naszej pracy. Gdy tych zabraknie – znikają, zastępują je inne.

Liberalizm nie może więc być li tylko chłodnym, racjonalnym projektem, mającym zapewnić abstrakcyjnie rozumianej jednostce przynależny jej wachlarz praw. Jego wyjątkowość może polegać na tym, że upomina się o emancypację nie narodu ani klasy, ale jednostki. Dzisiejszy kryzys tego nurtu myśli politycznej bierze się zresztą chyba stąd właśnie, że jego zwolennicy utracili zdolność wyrazistego wyartykułowania, kim właściwie owa wolna jednostka jest lub kim być powinna.

Liberalizm obawiający się wszelkiej ideowej żarliwości zdolny jest wytworzyć nie człowieka wolnego, a jedynie konsumenta – istotę wolną wolnością naskórkową. Kogoś, kto potrafi swobodnie wybierać swoje „ja” z podsuwanego przez współczesny kapitalizm katalogu konformizmów. Zamiast wyemancypowanego podmiotu, dostajemy w ten sposób coś na kształt Kojèviańskich „post-historycznych zwierząt gatunku homo sapiens”. Istoty zawieszone w próżni, nie wygnane z żadnego Raju, ani nie zmierzające do żadnej Ziemi Obiecanej.

Jaki stąd wniosek? Chyba taki, że jeżeli liberalizm ma przetrwać, musi stać się do jakiegoś stopnia liberalizmem żaru. Ale także, koniecznie, ironii.