Nie jest dla nikogo tajemnicą, że Polska stoi na skraju zapaści demograficznej, a palącym problemem staje się pytanie o to, kto ma zarabiać na nasze emerytury. Odpowiedź jest prosta – trzeba zadbać o to, żeby rodziło się więcej dzieci.

Nudziarze zwracają uwagę na rzeczywiste problemy stojące na przeszkodzie w realizacji tego celu: brak mieszkań, kłopoty z dostępem do żłobków i przedszkoli, złą sytuację na rynku pracy itd. W zawiłych słowach próbują nam wyjaśnić, jak wyjść ze skomplikowanej sytuacji poprzez reformy strukturalne (dogłębne i bolesne) oraz różnorodne oszczędności.

Trudno się więc dziwić powszechnemu zachwytowi, kiedy premier Beata Szydło pojawiła się niczym wróżka z bajki i jednym machnięciem czarodziejskiej różdżki anulowała wszystkie te roztrząsania. Zaklęcie, które przy tym wypowiedziała, brzmiało: „czary-mary, 500+”.

Projekt „500 zł na dziecko” niewątpliwie przyczynił się do tego, że Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory parlamentarne. Politycy tego ugrupowania słusznie nazywają go więc „sztandarowym”, walcząc teraz o to, by nie okazał się jedynie tzw. kiełbasą wyborczą, lecz przerodził się w obietnicę spełnioną.

Po wnikliwym przyjrzeniu się budżetowi uznali jednak, że nie stać nas na to, aby dofinansowywać każde dziecko, w związku z czym pojawił się pomysł, by nie udzielać wsparcia rodzinom jedynaków, ale dawać pieniądze na kolejne dzieci. Opozycyjna Platforma Obywatelska, która wcześniej wołała jednym głosem z Nowoczesną, że projekt jest nieprzemyślany, a w dodatku Polski na niego nie stać, ujęła się za pierworodnymi i zaprezentowała alternatywę. Zgodnie z nią państwo powinno wspierać… każdego Polaka, który nie ukończył 18 lat, niezależnie od tego, ile dzieci jest jeszcze w rodzinie. W odróżnieniu od kosztującego 20 mld zł rocznie projektu rządowego, który miał ruszyć w kwietniu, kosztujący 40 mld zł rocznie projekt PO miałby ruszyć od lipca.

Wywołało to pewne zamieszanie, ponieważ trudno (przynajmniej mnie jest trudno) zrozumieć, jakim cudem od lipca ma być nas stać na gest, na który nas nie stać od kwietnia, i jakim cudem nie zapłacą za to nie tylko nasi potomkowie, lecz również potomkowie naszych potomków, a może jeszcze następne generacje.

Na realizację pomysłu PO nie ma jednak szans, wracamy więc do planu PiS-u, a wraz z tym do pytań o to, kto pieniędzy nie dostanie. Zastrzygłam uszami, kiedy w debacie pojawiła się kwestia samotnych matek. Oczywiście należy im się wsparcie, jeśli zarabiają mniej niż 800 zł miesięcznie. Ale co z tymi, których dochody są nieznacznie wyższe? Czy państwo weźmie pod uwagę fakt, że samodzielnie ponoszą trudy rodzicielstwa? W pierwszym odruchu, rzecznik PiS-u, Beata Mazurek, oświadczyła, że takie osoby powinny ustabilizować swoją sytuację – czytaj: wyjść za mąż – i po prostu mieć więcej dzieci. Potem za te słowa przepraszała, zaś nad projektem pochyliło się Ministerstwo Finansów, by sprawdzić, czy może zostać wprowadzona odnośna poprawka.

Po tym, jak ówczesny marszałek sejmu, Stefan Niesiołowski, kilka lat temu oświadczył, że nie chciałby, aby samotne matki w ogóle istniały, słowa poseł Mazurek znowu dały mi do myślenia: czy naprawdę jestem patologią i marginesem społecznym? Skąd założenie, że sytuacja życiowa samotnej matki jest niestabilna? Dlaczego miałybyśmy nie istnieć? Czy fakt, że samodzielnie wychowujemy dzieci, w jakikolwiek sposób nas stygmatyzuje? W Europie? W XXI w.? Naprawdę? Ale może chodzi tylko o to, że nie rokujemy w kwestii wzrostu demograficznego?

Zastanawiając się nad tym wszystkim, wymyśliłam plan, który wszystkim samodzielnym matkom oraz niezrealizowanym pod względem dzietności singielkom niniejszym udostępniam gratis. Na początku trzeba zainwestować, ale potem czeka nas słodkie życie w dostatku i nieróbstwie po kres naszych dni. Otóż: jeśli wedle rządu Prawa i Sprawiedliwości zarodek jest dzieckiem (tak mówią), to powinien otrzymywać comiesięczne wsparcie od państwa. Inwestycja wiąże się z tym, że wycofano się z finansowania in vitro (bo zarodek = dziecko, przypominam), więc trzeba na wstępie ponieść pewne koszty. Następnie umieszczamy zarodki w ciekłym azocie i wypełniamy formularz. Wsparcie jest dożywotnie, bo przecież nasze zarodki (dzieci) nie skończą 18 lat. Dodam, że mój plan jest bardzo racjonalny. Mniej więcej tak samo jak plan „500+”. Czary-mary.