Pochodzę z rodziny o silnych tradycjach kolejarskich i przyznaję, że wiele obiecywałam sobie po „Wielkiej księdze pociągów” Mattiasa de Leeuwa, która ukazała się w ubiegłym roku nakładem wydawnictwa Muchomor. Niestety, trochę się rozczarowałam. „Wielka księga…” należy bowiem do jednej z najmniej lubianych przeze mnie kategorii książek dziecięcych, którą roboczo można nazwać „historie dla dzieci”, i która, najogólniej rzecz biorąc, upupia małoletniego czytelnika. Ale o tym za chwilę.
„Wielka księga pociągów” dość wybiórczo przybliża, w jakich okolicznościach powstała kolej, i stara się prześledzić jej rozwój. Historia pociągów rozpoczyna się w książce w 1825 r., czyli w momencie powstania pierwszej linii kolejowej przewożącej również pasażerów: angielskiej trasy Stockton–Darlington. To wybór tyleż zrozumiały (od tego momentu datuje się dzieje kolejowego transportu osobowego), co wprowadzający w błąd, ponieważ pociągi istniały już wcześniej, tyle że używano ich w zakładach przemysłowych i kopalniach, zaś sama historia kolei sięga starożytności. Już Rzymianie zorientowali się bowiem, że równoległe wyżłobienia w kamiennych drogach ułatwiają transport konny, zwłaszcza w przypadku ciężkich ładunków.
Liczba przedstawionych w książce zakątków świata jest spora. Poznajemy koleje zarówno w górzystej Szwajcarii, gdzie liczba tuneli biegnących przez środek gór i serpentynowe zakręty linii kolejowej onieśmielają pasażerów, jak i w Indiach, gdzie, co ciekawe, tory nie zawsze są oddzielone od otwartej przestrzeni miejskiej, więc zdarza się, że pociągi jeżdżą ulicami. Ta ostatnia informacja odnosi się do Kolei Himalajskiej Dardżyling i może zmrozić krew w żyłach nie tylko BHP-owcom, ale każdemu czytelnikowi z wyobraźnią. Autor zastrzega jednak, że „uliczna kolej” kursuje naprawdę wolno, co w domyśle ma nas zapewne uspokoić.
Oprócz pociągów archaicznych i linii budowanych w XIX w. narrator książki robi też przegląd najnowszych i najszybszych maszyn. Wiadomość, że pociągi w Chinach osiągają prędkość prawie 400 km/h, naprawdę robi wrażenie (niemniejsze niż informacja o tym, że niewiele wolniejsze składy jeżdżą również w – bliżej nieokreślonej – Europie).
W „Wielkiej księdze pociągów” narracja jest poprowadzona w interesujący sposób, szkoda tylko, że jest ona okraszona wątpliwej jakości ciekawostkami, które w zamyśle autora miały zapewne zainteresować faktami historycznymi małych czytelników. W ten sposób niewielkie fragmenty negatywnie wpływają na odbiór całkiem przyzwoitej całości. Na przykład w opowieści o Stanach Zjednoczonych czytamy, że kolej wspomagała szybki rozwój państwa, w którym poszczególne ośrodki miejskie (a także obszary rolnicze na preriach) są od siebie bardzo oddalone. To cenna informacja o Ameryce sprzed ery samolotów, jednak autor nie zdecydował się na tym poprzestać i dodał parę słów o Indianach, którzy „nazywali pociąg Żelaznym Koniem” i bali się go. Gdyby był tu Obelix, powiedziałby zapewne: „Ale głupi ci Indianie”, bo taki ich obraz wyłania się z tego konkretnego fragmentu. Nie twierdzę, że wszystkie teksty kultury powinny być hiperpoprawne politycznie, ale czy w XXI w. nie moglibyśmy powstrzymać się przed wpajaniem dzieciom kolonialnych farmazonów?
„Wielka księga pociągów” to przede wszystkim książka ilustrowana. Autor szczególnie dużo pracy włożył w odtworzenie detali poszczególnych modeli pociągów, co widać na przykład przy zestawieniu różnych rodzajów lokomotyw. Pozostałe rysunki to już mniej misterna praca, niektóre ilustracje momentami wydają się wręcz niedbałe. Zdarzają się również i takie, które w zamyśle mają śmieszyć, choć ich wymowa wcale śmieszna nie jest. Na przykład na jednej z ilustracji zaprzężony do wozu koń zestawiony z działającym bez zarzutu pociągiem przewraca się pod wpływem ciężaru, który przyszło mu dźwigać. Przewraca się w ten sposób, że rozjeżdżają mu się przednie nogi. Wszystko to pewnie wyglądałoby komicznie, gdyby nie powszechna wiedza o tym, że zajeżdżanie koni pociągowych na śmierć niemal od momentu udomowienia ich przez człowieka było częstą praktyką. Nie wiem, dlaczego kogokolwiek miałby rozbawić koń, który pada z wyczerpania, nawet jeśli wybałuszył oczy i rozjechały mu się nogi.
Podsumowując, „Wielka księga pociągów” byłaby lepsza, gdyby sam autor nie starał się być na siłę fajny. Widać to w kilku dosłownie fragmentach, które jednak rzutują na całość. To duża szkoda, bo gdyby nie one, książka byłaby o wiele bardziej strawna. W końcu w niewielu publikacjach adresowanych do niedorosłego czytelnika można poczytać o długości kolei transsyberyjskiej i sposobach konserwacji pociągów w zajezdniach kolejowych. „Wielką księgę pociągów” trudno nazwać nudną, co jest jej niewątpliwym plusem, jednak równie trudno byłoby polecić ją bez żadnego ale. Lecz, jak to się mówi, „sprawdźcie sami”.
Książka:
Mattias de Leeuw, „Wielka księga pociągów”, przeł. Agnieszka Bienias, Muchomor, Warszawa 2015.