Andrzej Nowak, krakowski profesor historii oraz zwolennik Prawa i Sprawiedliwości, zaproponował niedawno na łamach „Gazety Wyborczej”, abyśmy wszyscy razem – niezależnie od politycznych podziałów – wybudowali kopiec Jana Pawła II. Wedle pomysłu Nowaka mielibyśmy go budować właśnie w celu przekraczania owych podziałów: zwolennicy PiS-u do spółki ze zwolennikami KOD-u i redaktorami „Gazety Wyborczej”. Wspólny symbol, szeroko szanowna postać polskiego papieża miałaby zdaniem Nowaka temu służyć.
Skala naszych podziałów społecznych i politycznych wydaje mi się absurdalna, inicjatywę przyjmuję więc z entuzjazmem. Jeżeli osoby, którym bliska jest obecna władza, czują się symbolicznie pokrzywdzone przez dotychczasową III RP – a takie głosy można często usłyszeć – i wspólna budowa miałaby choć trochę zadośćuczynić ich goryczy, pomysł jest świetny.
Kopiec Jana Pawła II budować będę bez żadnych warunków wstępnych. Nie chcę brać zakładników i wymagać budowy innych monumentów w zamian. O to właśnie chodzi – aby móc być razem mimo różnic. Zignoruję też myśl, że ulic, pomników i różnych innych form upamiętnienia Jana Pawła II jest już w Polsce pod dostatkiem, a pamięć o nim bywa przeistaczana w dość naskórkowy kult – to zresztą większy problem dla konserwatystów.
Kto jest „u siebie”, czyli kilka wątpliwości
Chciałbym mimo wszystko, by – gdy kopiec już stanie – Polska była dalej krajem moim i Nowaka, krajem budowniczych, naszym krajem, nie zaś krajem Jana Pawła II, który zacznie czujnie spoglądać na nas z cokołów. Chciałbym, aby nikt nie pytał, „czy tak wypada w kraju Jana Pawła II?”, tak jak nikt nie pyta, czy „tak wypada” w kraju Kopernika i Chopina. Symbole mogą nas łączyć tylko wtedy, gdy będą stanowić pretekst dla spotkania, znak wspólnego doświadczenia; nie wtedy, gdy zaczną nami rządzić. Obawiam się, że tak by nie było.
Niektórzy sympatycy aktualnej władzy podnoszą, że konserwatywna część społeczeństwa, wbrew „lewicowym” elitom III RP, powinna móc czuć się w Polsce bardziej „u siebie”. Niezależnie od trafności sformułowania, jest to postulat ważny i słuszny. Polityka symboliczna III RP z pewnością nie jest niekontrowersyjna. Równie kontrowersyjna jest jednak kwestia tego, co to znaczy czuć się „u siebie”.
Martwi mnie, że w polskim kontekście postulat ten wyrażać się będzie w przedkładaniu tego, że dom jest nasz – czemu doniosłe gesty symboliczne mogą znakomicie sprzyjać – nad to, jak ten dom wygląda. Tymczasem rola gospodarza, poczucie uczestnictwa w sprawach wspólnych powinna przede wszystkim być wsparciem dla centralnego problemu polityki, jakim są warunki naszego życia, a który powinien łączyć nas niezależnie od kwestii symbolicznych.
W tym sensie wolałbym, by Andrzej Nowak, zamiast budowy kopca, postulował adoptowanie wspólnie z redaktorem „Gazety Wyborczej” dwójki dzieci, tak aby zamiast o pomnikach rozmawiać raczej o programie „Rodzina 500+”.
Kapłan i tkacz
Formułę „czuć się u siebie” można jednak rozumieć inaczej, wiążąc ją w większym stopniu z obywatelskością. Powinna ona oznaczać: cieszyć się uznaniem, być podmiotem polityki. Aby polscy emigranci wrócili do Polski, zaś jej mieszkańcy chcieli tu zostać, realizacja tego zadania musi być rozumiana jako nie mniej ważna niż integrujący program budowy kopców. Co więcej, osiągnięcie takiego celu stanowi wyzwanie dla wszystkich partii politycznych i nie musi mieć nic wspólnego z konserwatyzmem.
Jako obywatel mogę się zastanawiać, czy ulic i pomników papieża i tak nie jest w Polsce pod dostatkiem, a jego symboliczny wpływ na polską rzeczywistość faktycznie wymaga wzmocnienia. Jako polityk nie miałbym żadnych wątpliwości. Polityk – pisał barwnie swego czasu francuski filozof Michel Foucault – powinien być jak tkacz. Jego rola polega na budowaniu sieci powiązań między różniącymi się ludźmi.
Niestety polscy politycy nie mają ochoty na przyjęcie takiej roli. Choćbyśmy postawili dziesięć nowych pomników, politycy (i dziennikarze) będą w dalszym ciągu odgrywać nadętych kapłanów – dla bezpieczeństwa ostrzeliwując się zza monumentów. Jeżeli zaś bywa, że mówią o upodmiotowieniu obywateli, to można z dużą dozą pewności założyć, że mają ochotę „upodmiotowić” ich własnoręcznie.
W istocie – ze względu na obawy przed potencjalnie zgubnym wpływem kultury Zachodniej na Polaków oraz przed praniem mózgów, jakiemu mają poddawać ich medialno-polityczne elity III RP – taki otwarty na rozmaite obywatelskie potrzeby program jest aktualnie całkowicie niezgodny także z celami mówiącego o upodmiotowieniu Polaków PiS-u.
A jednak tak rozumiane upodmiotowienie powinno być jednym z głównych dążeń demokracji liberalnej. Jeżeli zaś kopiec Jana Pawła II miałby mu służyć – to bardzo proszę.
Tajemne moce i złowieszcze symbole
Obawiam się zatem, że wybudowanie kopca Jana Pawła II nic w praktyce nie da, że postawienie żadnej liczby kopców, pomników i tablic pamiątkowych nie posunie nas do przodu ani o krok. Problem leży gdzie indziej.
Trzeba mianowicie odrzucić założenie, że ludzie o poglądach istotnie odmiennych od moich są z definicji kierowani przez coś innego, ukrytego za ich plecami: wrogie siły, tajemne moce, których nawet nie muszą być oni świadomi – czy miałaby to być konserwatywna tradycja, zachodni bankierzy czy europejskie lewactwo.
Polska i małe narody
W przypadku małych narodów, które – jak pisał o narodach tej części Europy Milan Kundera – mają świadomość, że mogą przestać istnieć, takie myślenie ma potężną moc. W kraju naznaczonym niewielką tradycją legitymizacji władzy, historią powstań narodowych i nieustanną walką o uznanie, dużo trudniej wziąć błąd za błąd, a spór za spór, dużo łatwiej zaś postrzegać je jako celowe szkodzenie wspólnocie w obcym (albo egoistycznym) interesie, zdradę lub kolejny ruch w planie pozbawienia narodu jego kruchej podmiotowości.
Należy zatem – przynajmniej dla celów politycznych – zrezygnować z poglądu, że gdyby tylko strona przeciwna przejrzała na oczy i nie dała się manipulować, to byłaby taka, jak my. Trzeba przyjąć, że nasz konflikt polityczny jest realny i wziąć za ów konflikt obustronną odpowiedzialność.
Znakiem, że przestaliśmy być kunderowskim „małym narodem”, nie będą kolejne nawoływania do konsolidacji wewnątrz zwartych obozów kulturowych, mających zapewnić nam tak czy inaczej zdefiniowane bezpieczeństwo istnienia. Nie pomoże też demonstracyjne wyrażanie dumy, obnoszenie się z poczuciem własnej godności.
Znakiem takim będzie porzucenie tego rodzaju problemów, uznanie sporów prawnych za prawne, a politycznych za polityczne. Działanie w taki sposób, jak byśmy mogli być zwykłym graczem polityki międzynarodowej i prowadzić zwykły spór polityczny – nienaznaczony ani dziejową krzywdą, ani historyczną misją, ani patosem moralnego rozdarcia narodowej tkanki na pół.
Niestety, jeżeli Jan Paweł II nie wyprosi dla nas jakiegoś cudu, w krótkiej perspektywie szanse na to są marne.