W ostatnich wyborach parlamentarnych około 64 proc. młodych Polaków głosowało na antysystemową prawicę. W grupie wiekowej między 18. a 29. rokiem życia na Prawo i Sprawiedliwość głosowało 26,6 proc., na KUKIZ’15 – 20,6 proc., na partię KORWIN – 16,8 proc. wyborców.

Rzecz jest z mojej perspektywy o tyle zagadkowa, że sam dorastałem w czasach, kiedy wobec prawicowej symboliki odczuwało się absolutnie naturalną niechęć. Chodziłem do szkoły i liceum wtedy, gdy patriotyczne uniesienia literatury romantycznej nie budziły naturalnego entuzjazmu, lecz przeciwnie: wywoływały twardy opór. Wiało od nich nie tylko topornym patriotyzmem, głęboko nieautentycznym dla większości z nas, szczeniaków, ale i najzwyczajniejszą nudą. Krótko: ziewaliśmy, omawiając czczących polskość i Polaków Mickiewicza czy Sienkiewicza. Ekscytowali nas Witkacy, Schulz, Gombrowicz – bo dziwaczni i nowocześni. Największą czcią darzyliśmy zwykle tego ostatniego – kto wie czy nie dlatego, że polskość i Polaków spektakularnie chlastał (a przynajmniej tak to wtedy, ostro Gombra upraszczając, odbieraliśmy).

Taka postawa w kontekście społeczno-politycznym drugiej połowy lat 90. wydaje się całkiem zrozumiała. Nie było już „komuny”, a wraz z nią nie było również ciemiężonej Ojczyzny (pisanej koniecznie wielką literą) oraz cierpiącego mężnie w jej imieniu Kościoła. Publiczna działalność niektórych wykwitów tego ostatniego (działało już Radio Maryja), w połączeniu z topornością szkolnej katechezy, była zresztą dla wielu moich rówieśników impulsem do daleko posuniętego sceptycyzmu względem nauczania Kościoła. W moim przypadku przybrała ona w tym okresie obronną formę wyrazistego ateizmu.

Nie znaliśmy konserwatywnej inżynierii społecznej. Zarówno wykreowana sztucznie moda (pardonnez le mot, ale nie znajduję innego) na Powstanie Warszawskie oraz późniejsza o kilka lat próba sztucznego zapłodnienia pokolenia JP2 zastały nas na studiach – ergo były czymś kompletnie obcym, co zupełnie do nas nie przemawiało. Nie znaczy to, że wszelkie postaci prawicowego myślenia były wtedy mi czy moim rówieśnikom zupełnie nieznane. Niemniej jednak – mówię to już wyłącznie w swoim imieniu – jeśli było coś pociągającego w konserwatyzmie, to jedynie jego sceptycyzm: przekonanie o granicach skutecznej inżynierii społecznej. Nigdy natomiast rzeczy takie jak wiara w siłę tradycji, afirmacja romantycznej wizji polskości czy kult papieża Polaka i Boga wszechmogącego (w tej kolejności, ma się rozumieć).

Jak nietrudno zauważyć, dziś jest z młodymi ludźmi zupełnie inaczej. Mamy do czynienia z powrotem symboli i wyobrażeń, które mnie i wielu moim rówieśnikom wydawały się zawsze w najlepszym razie sztuczne i zetlałe – jeżeli nie po prostu martwe. Po ’89 roku, zgodnie z głośną tezą Marii Janion, mieliśmy przecież mieć do czynienia ze zmierzchem paradygmatu romantycznego. Nie potrafiliśmy tak tego wtedy nazwać, ale teza ta dobrze opisuje to, co czuliśmy (węziej: co ja wtedy czułem). Mianowicie że nabożne modły oddawane naszym narodowym bożkom skończyły się. Że „Połaniecczyzna”, jak zjawisko to określił Brzozowski, odchodzi do przeszłości. Co się więc stało? Czyżby jednak nie odeszła? A może faktycznie przez jakiś czas jej nie było, a teraz powraca?

Spróbujmy zrobić krok wstecz i spojrzeć na rzecz w szerszej perspektywie. Moim zdaniem kluczowe dla całego zagadnienia pytanie brzmi następująco: co na przestrzeni ostatnich 20–25 lat zastąpiło przyjmowany niegdyś z całkowitą powagą (i z równą powagą krytykowany) romantyczny kanon polskiej kultury? Jaką przestrzeń symboli wytworzyliśmy, aby w jej ramach móc w zrozumiały dla siebie nawzajem sposób nadawać imiona zjawiskom, uczuciom, sytuacjom – zarówno tym indywidualnym, jak i tym zbiorowym? Obawiam się, że po rozpadzie „paradygmatu romantycznego” jedynym wspólnym językiem stał się z natury swojej miałki i byle jaki język kultury masowej. Budził on i budzi nadal zrozumiały opór, i to w dwojakiej postaci. Pierwszy określiłbym mianem oporu elit (cokolwiek to słowo jeszcze znaczy). Język kultury masowej jest bowiem wylęgarnią prostackich skojarzeń, płaskich jak stół symboli. Przy jego pomocy niewiele jesteśmy w stanie opisać czy wyrazić – a przynajmniej zawsze mamy poczucie, że rzecz uległa spłaszczeniu, że została strywializowana; częściej jeszcze: zamieniona w towar, ofertę, emblemat.

Masowość osłabia zatem w pewnym sensie pozycję krytycznej inteligencji, która nie ma już żadnej wyraźnie narzucanej tradycji, przeciwko której mogłaby się w przekonujący sposób buntować. Przeciwnie: zostaje zepchnięta do narożnika krytyki szeroko rozumianej popkultury, a przez to (na drodze dialektycznej infekcji) afirmacji bliżej nieokreślonego ideału kultury wysokiej. Jakiej właściwie i czyjej? Ponowoczesnych mieszczan? Globalnych elit? Narodu polskiego? Nie wiadomo.

Drugi rodzaj oporu, jaki kultura masowa wywołuje, określiłbym jako ludowy. Mam tu na myśli opór tych wszystkich, którzy odczuwają potrzebę posiadania mocnej tożsamości, jasnego rozdzielenia dobra i zła, jednoznacznych znaków wartościujących. Przy pomocy kilku prostych formuł, metodą wielkich kwantyfikatorów, ma tu zostać wyjaśniony cały świat, najlepiej w ramach jasnego podziału: my – moralnie nieskazitelni, tamci – parszywe świnie.

Za taką ofertą światopoglądową tęsknią zwykle ci, którzy w procesie przemian społecznych znaleźli się po stronie „przegranych” – ci, którym się nie powiodło, którzy nie mają perspektyw, przed którymi świat nie stoi otworem. Ponieważ zaś, m.in. wskutek kryzysu ekonomicznego, grupa ta w ostatnich latach niebezpiecznie się poszerzyła, by objąć nie tylko absolwentów mechanika w Pcimiu Dolnym, ale również wielkomiejską młodzież, kończącą dwa lub więcej kierunków studiów i mówiącą paroma językami obcymi (a jednocześnie niemającą pojęcia, kim byli, powiedzmy, Max Weber albo Leszek Kołakowski), popyt na wspomniane wyżej teorie mógł jedynie wzrosnąć.

Gdzie wyparto religię, tam rodzą się kulty, ostrzegał Daniel Bell. W tym przypadku mamy, jak mi się zdaje, do czynienia z analogiczną sytuacją. Pod nieobecność autentycznej tradycji (w praktyce zawsze nieznośnej i trudnej do zaakceptowania, przyznaję) oraz jakiejkolwiek jej wyraźnej alternatywy, zbiorowa wyobraźnia z łatwością staje się wylęgarnią quasi-ideologicznych dziwactw, o których trudno nawet powiedzieć, że są ideologiami z prawdziwego zdarzenia.

Krótko: starej mitologii polskości nie zastąpiła żadna nowa. A pod nieobecność nowej, stara musi powrócić. Nie w całym swym splendorze i chwale, rzecz jasna, ale raczej jako karykatura samej siebie; wykrzywione, pokraczne odbicie; niezamierzona autoparodia. Bo tak właśnie – jako niezamierzoną autoparodię – widzę ten dziwaczny patriotyczny koktajl, w którym kibolstwo miesza się z kultem maryjnym, w którym niechęć do „zepsutej” Europy łączy się gładko z podziwem dla autorytarnej siły, który wreszcie (last but not least) przeszło ćwierć wieku po obaleniu komunizmu pozwala swym wyznawcom krzyczeć z autentycznym przejęciem „Precz z komuną!”.

Poniewczasie przekonuję się, że moja naturalna, intuicyjna rezerwa do polskości była słuszna. Oto bowiem raz jeszcze powraca na nasze polityczne proscenium jako siła nie wyzwalająca, ale upiorna.

Przypisy:

[1] Smutna prawda jest taka, że innym nigdy nie dysponowaliśmy, to znaczy żaden inny nie zdobył nigdy na tyle mocnej pozycji, aby być w stanie długotrwale zorganizować wyobraźnię zbiorową Polaków wokół własnego zestawu symboli.