Wybraliśmy w tym celu dwa koncerty: jeden pod dyrekcją Klauzy (21 lutego 2016 r.), a drugi Michała Dworzyńskiego (28 lutego). Chcieliśmy zobaczyć, jak orkiestra zachowuje się pod batutą swojego szefa, a jak współgra z dyrygentem gościnnym.
21 lutego: Dobrzyński, Chaczaturian, Dvořák
Koncert 21 lutego rozpoczęła „Uwertura koncertowa na wielką orkiestrę” op. 1 Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego. Ten młodzieńczy utwór jest przedsmakiem twórczości znakomitego, choć niezbyt dziś popularnego kompozytora, głównie kameralistyki, kompozycji fortepianowych i symfonicznych, oraz autora opery „Monbar”. Kompozytor rozumiał termin „wielka orkiestra” trochę inaczej niż my dzisiaj i używał go raczej w klasycystycznym sensie (chodzi wszak o rok 1824) – i takie nieprzytłaczające, „sterowne” brzmienie zaprezentował zespół POR. Kwintet smyczkowy trzymał dyscyplinę i mimo nie najlepszego solo skrzypiec utwór – dzięki lekkiej i precyzyjnej grze orkiestry – jakby awansował i przypominał dowcipną uwerturę pióra Rossiniego.
Następny był „Koncert skrzypcowy d-moll” Arama Chaczaturiana w transkrypcji na flet, którą Jean-Pierre Rampal opracował na życzenie kompozytora. Solista János Bálint w każdej z trzech części miał momenty zdecydowanie lepsze i wyraźnie słabsze. Zarówno w I, jak i w III części Bálintowi zdarzało się wchodzić minimalnie za późno, przez co w szybszych tempach niektóre nuty były niedograne lub pogubione. Tempo nadane przez dyrygenta nie było wcale za szybkie, więc kłopoty solisty trzeba przypisać karkołomnie trudnej transkrypcji Rampala. W środkowym „Andante sostenuto” problem nie leżał w rytmie, lecz w barwie: flet odcinał się miejscami od brzmienia orkiestry, zrównoważonego i skoncentrowanego na oddaniu kolorytu, a szczególnie kontrastował z udanym solo fagotu na początku II części. Orkiestra cały czas była wrażliwa na znaki ze strony dyrygenta i dobrze osadzona w nadawanym przezeń pulsie. Muzykom udało się satysfakcjonująco oddać większość detali, w które obfituje instrumentacja koncertu Chaczaturiana.
Na zakończenie zabrzmiała relatywnie rzadko grywana „IV symfonia d-moll” op. 13 Antonína Dvořáka. Dyrygenci różnie podchodzą do otwarcia jej I części, a Klauza wybrał drogę może nie najbardziej efektowną, ale pewną i skuteczną. Kolejne ogniwo, „Andante sostenuto e molto cantabile”, skorzystało na wyeksponowaniu fagotów, które faktycznie wypadły bardzo śpiewnie. Gdyby nie mała wpadka rogów, wykonanie tej części można by określić jako bardzo dobre – błyskotliwe wariacje dobrze przygotowały grunt pod scherzo. Gdyby Dvořák poprzestał na napisaniu czterech symfonii, to scherzo z IV do dziś święciłoby triumfy, nie zdołało jednak wygrać z przebojową VIII i IX symfonią. Klauzie udało się w nim uniknąć taniego efekciarstwa, do którego może prowokować obsada sekcji perkusyjnej (bęben, kotły, talerze plus trójkąt).
Rok pracy z Klauzą sprawił, że orkiestra dużo lepiej niż za kierownictwa Łukasza Borowicza czuje idiom romantyczny, szeroką frazę i głębszy afekt, co udowodniła w finale symfonii. I to niemal bez ubytku w porządku i selektywności, chociaż romantyczne granie obarczone jest w tych kwestiach par excellence ryzykiem. Klauza wie, po co jest każdy element dzieła i co można z nim zrobić. I co najważniejsze, umie zakomunikować to instrumentalistom.
28 lutego: Krenz, Czajkowski, Grieg
Tydzień później muzycy POR wystąpili pod dyrekcją Michała Dworzyńskiego. Rozpoczęli od „Serenady klasycznej” Jana Krenza. Ten utwór z 1950 r. przeznaczony jest (podobnie jak uwertura Dobrzyńskiego) na orkiestrę typu haydnowskiego. Napisana przez 24-letniego kompozytora „Serenada…”, udanie stylizowana na XVIII w., z założenia nie jest nowatorska i ma w sobie coś z kompozytorskiego ćwiczenia. Dla orkiestry i dyrygenta to iuvenile jest ciekawostką, która umożliwia wykonywanie repertuaru klasycystycznego bez konieczności sięgania po klasyków wiedeńskich. O ile „Uwertura…” Dobrzyńskiego znacznie zyskała na wykonaniu POR pod Klauzą, o tyle „Serenada…” Krenza pod Dworzyńskim wypadła jeszcze bardziej szkolnie niż wynikałoby to z partytury. Orkiestra miała dobre chęci i, jak wiedzieliśmy z poprzedniego koncertu, spore możliwości. Niestety, dyrygent bardziej starał się zrobić wrażenie na publiczności bezpośrednio – tańcem za pulpitem – niż pośrednio, czyli pokazując orkiestrze to, co w postaci dźwięków ma dotrzeć do słuchaczy. Dworzyński zużywał masę energii na pokazywanie muzykom oczywistych drobiazgów, zamiast sygnalizować to, co najważniejsze: wejścia, zamknięcia fraz i miejsca potencjalnie kłopotliwe. Ucierpiało na tym chociażby solo fletu (skądinąd świetnego!) w I części. Zaszkodziło to też formułom kadencyjnym w stylizowanym polonezie – brak oddechu między frazami powodował wrażenie zagonienia i niedogrania. Szkoda, że częściowo zmarnowało się przez to tyle dobrego grania smyczków (dźwięczne pizzicata) i sekcji dętej (atrakcyjne, stopliwe unisono).
Już „Serenada…” Krenza jak w soczewce skupiła różne wady dyrygenta. Kolejne utwory na większe składy orkiestrowe tylko wzmocniły ten obraz. Dworzyński nie wykorzystał urozmaiconej instrumentacji w „Wariacjach na temat rokoko A-dur” op. 33 na wiolonczelę (Tomasz Daroch) i orkiestrę Piotra Czajkowskiego. Najciekawsze okazały się fragmenty, w których dyrygent miał najmniej do powiedzenia: gdy solista dialogował z instrumentami solowymi (znowu pochwała dla dętych drewnianych). Daroch dobrze poradził sobie technicznie z niezwykle wirtuozowską partią wiolonczeli. Brzmiał czysto nawet w oktawach równoległych i słychać było, że ma doświadczenie w graniu tego utworu; wykazał się też plastycznością, kiedy po brawurowej kadencji wszedł w nastrojową, spokojną wariację. Zabrakło mu jednak trochę temperamentu.
W „Tańcach symfonicznych” op. 64 Griega orkiestra powiększyła się o kolejne instrumenty. Wpłynęło to na uzyskany przez zespół wolumen brzmienia – w forte było ono czystsze i bogatsze niż u którejkolwiek profesjonalnej warszawskiej orkiestry symfonicznej. Doskonale brzmiała sekcja dęta blaszana. Niestety, Dworzyński nie umiał do końca wykorzystać tego potencjału i słuchając jego wizji stylizowanych tańców norweskich, mieliśmy chwilami uczucie, że to nie Grieg, tylko Głazunow pod ciężką ręką, dajmy na to, Pletniowa. Wkradły się też problemy metryczne, trzeba jednak przyznać, że w partyturze Griega są podstępne „mijanki” rytmiczne właściwe tańcom ludowym. Po całym cyklu zostałoby też lepsze wrażenie ogólne, gdyby nie źle rozwiązana kulminacja ostatniej części, która z powodu przedwcześnie rozwiniętego fortissima spaliła na panewce.
* * *
Wcześniejsze występy Polskiej Orkiestry Radiowej w tym sezonie sugerowały, że dobrze się tam dzieje, dwa ostatnie zdają się to potwierdzać. Ten zespół, który już za czasów Borowicza grał dobrze, teraz na dodatek zaczyna grać ciekawie. Wygląda na to, że POR, choć trochę niedoceniana, nie ustępuje Orkiestrze Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, Sinfonii Varsovii czy Orkiestrze Filharmonii Narodowej. Na koncert POR warto się przejść nie tylko z uwagi na poziom wykonawczy, lecz także ze względu na program, w którym znaleźć można utwory tym cenniejsze, że rzadko wykonywane. Ktoś mógłby powiedzieć, że grają tam repertuar lekki, łatwy i przyjemny. Czasem tak. Lecz na pewno przyjemny z pożytecznym, i to za ułamek ceny biletów do FN czy TW–ON.
Koncerty:
21.02.2016
Muzyka: I. F. Dobrzyński, A. Chaczaturian, A. Dvořák
Solista: János Bálint, dyrygent: Michał Klauza
26.02.2016
Muzyka: J. Krenz, P. I. Czajkowski, E. Grieg
Solista: Tomasz Daroch, dyrygent: Michał Dworzyński
Polska Orkiestra Radiowa
Studio Koncertowe Polskiego Radia im. W. Lutosławskiego