Mariensztat, Domki Fińskie, Pałac Kultury, Dom Partii, Osiedle Przyjaźń, Pawilon Emilia, Dworzec Centralny, Ściana Wschodnia, przystanki Kolei Średnicowej… Lista mogłaby być znacznie dłuższa. Pozornie między tymi obiektami nie ma wspólnego mianownika. Niektóre z nich są solidnymi, murowanymi gmachami, inne eterycznymi pawilonami, jeszcze inne całymi kompleksami mieszkalnymi. Budowane w różnym stylu, osadzone w całkiem odmiennym otoczeniu. Wszystkie jednak powstały w okresie trzydziestu lat po wojnie, w szczytowym okresie PRL-u. I o ile z trudem pogodzono się już z potrzebą ochrony architektury z lat powojennej odbudowy i okresu socrealizmu, o tyle z modernizmem nadal mamy spory problem. W dużym stopniu emocjonalny. O architekturze PRL-u niektórzy chcieliby w ogóle zapomnieć, a jej przykłady rzucić na pastwę niszczącego czasu. Wymazać.
Zabytki, a historia
Taka tendencja to żadna nowość. Na dobre zaczęło się w początkach XIX w., potem tylko przybierało na sile. Wraz z rodzącymi się tendencjami nacjonalistycznymi, romantyczna idea architektury narodowej zataczała coraz szersze kręgi. Poprawianie gotyckich katedr przez Viollet-le-Duca, historyczne dociekania Johna Ruskina, odbudowa gotyckiego zamku krzyżackiego w Malborku przez Steinbrechta i usilne poszukiwanie stylu narodowego całkowicie zdominowały XIX-wieczne myślenie konserwatorskie. Zabytki – albo to, co miało je przypominać – pełniły niezwykle istotną rolę w budowaniu tożsamości narodowych.
Tak rodziła się nowa polityka historyczna, która dziedzictwo epok minionych oceniała, podkreślała, poprawiała, a następnie wykorzystywała. Nierzadko bezceremonialnie. To, co nie wpisywało się w romantyczny nurt narodowy, ulegało zniszczeniu, bądź po prostu zapomnieniu. Wymazaniu. Przeciwstawili się co prawda takiemu podejściu późniejsi teoretycy i twórcy współczesnych doktryn konserwatorskich z Alois Rieglem na czele, ale w gruncie rzeczy bez skutku. Kiedy była taka polityczna potrzeba, zabytki (wybrane) zawsze wiernie stawały w szeregu.
Nie inaczej było w Polsce. W dobie walki narodowowyzwoleńczej, a potem pierwszych lat wolności, szukaliśmy swego stylu narodowego, pielęgnowaliśmy zabytki królewskiego Wawelu, odbudowywaliśmy nasze gotyckie zamki. To, co obce, odchodziło w niebyt. Prędzej czy później.
Sojusz konserwatorów i polityków
Romantyczne tendencje nasiliły się paradoksalnie po 1945 r. Rzucane hasła odbudowy warszawskiej starówki, Zamku Królewskiego czy starówek w innych miastach trafiały na podatny grunt polityczny. Nawet jeśli początkowo wydawało się to trudne i nieracjonalne. Nowa władza potrzebowała symboli, które opanowałyby zbiorowe myślenie o narodowym dziedzictwie. I znowu to, co nie nasze, odchodziło w niebyt, chyba, że dało się zręcznie spolszczyć. Tak legitymizowało się nowe państwo polskie. Funkcjonująca oficjalnie od 1949 r. doktryna socrealistyczna doskonale wpisywała się w taką politykę, a konserwatorzy zyskiwali status bohaterów narodowych. Wszak to oni podejmowali się wielkiego dzieła odbudowy.
I nie byłoby w tym nic złego. Silna pozycja konserwatorów pozwoliła wszakże na podniesienie z ruin zabytków, które wydawały się już skazane na śmierć. Przy okazji jednak świadomie wymazano z pamięci historycznej zabytki niemieckie, pruskie, czy nawet nasze z końca XIX w. Wszystko to, co nie pasowało do oficjalnej linii partii, bo było złe, obce albo burżuazyjne, pozostawiono działaniu czasu.
Źle urodzone?
Mam wrażenie, że dziś dzieje się podobnie. Kiedy tylko zaczyna się mówić o ochronie obiektów PRL-u, podnosi się wrzawa. Gdy w 2005 r. wpisywano do rejestru Pałac Kultury, Michał Witwicki, uznany konserwator zabytków i architekt, bardzo mocno protestował. Nie dalej jak rok temu pojawiły się publiczne żądania niektórych polityków (palcem wskazywać nie będę), żeby ten „pomnik stalinizmu” zburzyć. Analogiczne emocje wywoływał Dom Partii, choć już inne zabytki PRL-u, jak np. Mariensztat (może ze względu na mniej symboliczny wyraz) zyskiwały nawet czasem społeczną przychylność. Nie dalej jak pół roku temu podobnie emocjonalne argumenty niektórych architektów i konserwatorów pojawiały się także przy ochronie Osiedla Przyjaźń. Że obce, radzieckie, że baraki, że w ogóle – co to jest!
Czy to samo teraz dzieje się z obiektami powstałymi po 1956 r.? „Zburzyć te PRL-owskie straszydła!”, „Co to za komunistyczny kloc, komuchy sobie domy chronią!” – to tylko niektóre hasła (co prawda dość skrajne), które towarzyszą próbom ocalenia najwybitniejszych przykładów polskiego powojennego modernizmu. Ten ma dodatkowo tę przypadłość, że nieremontowany brzydko się starzeje. Pokryte liszajami brudu niegdyś eteryczne i wysublimowane modernistyczne elewacje nikną w przestrzeni. Wyszczerbione i niekompletne elementy wykończenia i małej architektury wtapiają się w szare tło. Powoli ulegają fizycznej i społecznej degradacji. Jednocześnie w naszej ocenie budynków tego okresu zapominamy, że w Polsce po odwilży to właśnie architektura była przestrzenią względnej wolności, w której architekci mogli się wyrażać znacznie swobodniej niż przed 1956 r., co często skutkowało wybitnymi realizacjami.
Czy przedrostek „soc-” (socrealizm, socmodernizm) musi budzić od razu złe skojarzenia? Historii się nie wybiera. A powinnością konserwatorów jest przechowanie jej materialnych nośników, jakimi są zabytki. Tak samo jak w archiwum, w którym archiwiści magazynują dokumenty bez względu na źródło i okoliczności ich powstania. Ich oceną zajmują się dopiero historycy. Tak samo historycy architektury zajmują się analizą i interpretacją architektury PRL-u. A politykę historyczną zostawmy politykom.
Konserwatorzy, chrońcie powojenny modernizm.