„Efektywny rozwój społeczno-gospodarczy i wysoka konkurencyjność gospodarki – wzrost gospodarczy zapewniający Polsce 74–79 proc. poziomu PKB per capita UE w 2020 r., gospodarka oparta na wiedzy, nowoczesna infrastruktura, rozwój kapitału ludzkiego – wiodącymi atutami konkurencyjności. W 2020 r. Polska będzie krajem o nowoczesnej gospodarce, charakteryzującej się wysoką wydajnością pracy. Wyeliminowane zostaną główne bariery wzrostu jak niski poziom zatrudnienia, niedostosowanie popytu i podaży pracy; infrastruktura transportowa, energetyczna i informatyczna rozwiną się w stopniu wystarczającym do zaspokojenia potrzeb rozwojowych. Istotnym czynnikiem poprawy konkurencyjności gospodarki będą skutecznie przeprowadzane zmiany strukturalne. Chociaż w przemyśle będzie dominował sektor średnich technologii, to najszybciej rozwijać się będą sektory zaawansowanych technologii oraz usług o najwyższej wartości dodanej”.
Ten nieco nudny, przydługi fragment nie pochodzi z ogłoszonego niedawno planu Morawieckiego, lecz ze „Strategii Rozwoju Kraju 2020” przyjętego przez Radę Ministrów rządu Donalda Tuska we wrześniu 2012. Można by napisać, jak w filmach lub powieściach opartych na faktach, kiedy to osoby, na których wzorowani są bohaterowie, jeszcze żyją i mogą mieć pretensje o sposób ich przedstawienia: „wszelkie podobieństwa miedzy planem Morawieckiego a strategią rządu Tuska są absolutnie przypadkowe”.
W istocie plan Morawieckiego jest skumulowaną w formie prezentacji wizją wyjścia z rozwoju zależnego, (zgodnie z powszechnie obowiązującym trendem) opartą na ucieczce w „wartość dodaną”, „sektor nowych technologii” lub „gospodarkę opartą na wiedzy”. Kraj taki jak Polska, zależny od kapitału zagranicznego, handlu i wspólnoty gospodarczej UE oraz znajdujący się w pułapce średniego rozwoju, ma z grubsza oczywiste pole manewru – intensywną modernizację lub stagnację.
I w tym sensie trudno się z wicepremierem Mateuszem Morawieckim nie zgodzić, chociaż ten operuje na co dzień powiedzonkiem Piłsudskiego, że Polska albo będzie wielka, albo nie będzie jej wcale. Tu nie chodzi o wielkość, tylko o przezwyciężenie niedorozwoju. Starszego niż ostanie 25 lat, komunizm czy czasy Piłsudskiego.
I nawet gdy malkontenci mówią, że to tylko prezentacja, a nie plan, że trzeba poczekać na jesień, kiedy mają być przedstawione szczegóły, czyli harmonogramy dojścia, to nie warto się takimi głosami przejmować. Prędzej czy później ta prezentacja będzie wypełniona szczegółami, schematami i wyliczeniami, bo raz puszczona rządowa maszyna do wytwarzania strategicznego planu w końcu wyda z siebie gruby i kompleksowy dokument. Podobny do raportu Michała Boniego lub innych opasłych tomów, jak planów Kołodki czy Hausnera. Może Morawiecki będzie sprawniejszy od poprzedników i uda mu się przełożyć doktrynalne wyjście z rozwoju zależnego na drobiazgowy harmonogram dojścia i zapewnienie środków na ten cel. Ale nawet wtedy nie ma żadnej gwarancji powodzenia, bo to nie papier ze spisaną strategią decyduje o powodzeniu, ale zupełnie inne kwestie.
Kraj taki jak Polska, zależny od kapitału zagranicznego, handlu i wspólnoty gospodarczej UE oraz znajdujący się w pułapce średniego rozwoju, ma z grubsza oczywiste pole manewru – intensywną modernizację lub stagnację. | Bartłomiej Sienkiewicz
W Polsce na przestrzeni wieków, licząc od reform Sejmu Wielkiego 1788–1792 (czy ktoś trzy lata po jego zakończeniu, gdy Rzeczpospolita przestała ostatecznie istnieć, pamiętał jeszcze, że mieliśmy mieć 100-tysięczną armię? – to tak à propos wizji i ich spełnień), były tylko dwa plany-strategie, które odniosły sukces: plan trzyletni z lat 1946–1949 i plan Balcerowicza. Udały się, bo bazowały na powszechnej, aprobującej je emocji społecznej, świadomości konieczności zmian i związanych z tym wysiłków. Państwo było organizatorem i nadzorcą zamierzeń, ale zostały one zrealizowane powszechnym poczuciem konieczności. W pierwszym przypadku – konieczności odbudowy kraju; w drugim – konieczności wyjścia z komunizmu i wprowadzenia normalnej gospodarki.
Ani strategie II Rzeczpospolitej (COP), ani późniejsze plany w PRL-u, ani kolejne strategie III RP nie miały nawet cienia tej siły rażenia. Bo realna zmiana, nawet gdy jest projektowana i nadzorowana z rządowych gabinetów, musi mieć za sobą realną emocję społeczną. I dopiero to połączenie daje efekty. A to oznacza, że aby ją wprowadzić, musi być poprzedzona konsensusem, zarówno co do diagnozy, jak i ścieżek wyjścia. Konsensusem obejmującym zdecydowaną większość interesariuszy – wszystko jedno czy definiowanych jako partie polityczne, środowiska biznesowe, konsumenckie, czy zawodowe. Do tej pory w Polsce tego rodzaju zgodę na wspomniane udane wielkie zmiany uzyskiwano nie w wyniku ucierania opinii, lecz pod presją wydarzeń czyniących takie strategiczne zmiany wręcz nakazem chwili, oczywistością spowodowaną poprzednim nieszczęściem.
Ale można inaczej. Kiedy w 1905 r. Norwegia uzyskała niepodległość, nikt nie przypuszczał, że ten kraik o poziomie życia porównywalnym z ówczesnymi najbiedniejszymi wioskami Podhala w przeciągu 100 lat stanie się państwem o najwyższym standardzie życia i rozwoju cywilizacyjnego. Nie realizowano tam „wielkich strategii”, ale negocjowano żmudnie kolejne cele do osiągnięcia, uzyskując ciągłość działań (niezależnie od zwrotów politycznych) o zdumiewającej skuteczności. Działo się to w społeczeństwie bardzo biednym i głodnym, ale w którym panował kult szacunku dla innych i szacunku dla kooperacji, wymuszony trudnymi warunkami życia. I to ostatecznie zdaje się być norweskim złotym kluczem do sukcesu.
Realna zmiana, nawet gdy jest projektowana i nadzorowana z rządowych gabinetów, musi mieć za sobą realną emocję społeczną. I dopiero to połączenie daje efekty. | Bartłomiej Sienkiewicz
Kiedy na początku lat 90. XX w. zacofana i gospodarczo uzależniona od Rosji Finlandia postanowiła zmienić swój system gospodarczy i wyjść z dotychczasowych zależności, także nie zrobiła tego na podstawie „wielkiej strategii” narzuconej przez aktualnie rządzących wszystkim pozostałym. Zmianę wynegocjowano, wciągając w to wszystkich interesariuszy. I mimo trudności jest to obecnie zupełnie inna gospodarka i inny kraj przed 30 laty. Tyle że tam nikt nie ogłaszał, że przeciwnicy rządu to obca agentura, a ich działania to próba pozbawienia Finlandii suwerenności.
No i tu dochodzimy do istoty sprawy. Wicepremier Morawiecki chce realizować plan wyjścia z zależnego rozwoju (typowego dla gospodarek peryferyjnych), który do realizacji potrzebuje zgody i zaprzęgnięcia pozytywnych emocji społecznych. Na drugim fortepianie jego promotor polityczny, Jarosław Kaczyński, gra z zupełnie innych nut: zerwania ciągłości państwowej, ostrego podziału społecznego na „patriotów” i „zdrajców”, i wmawiania znacznej części Polaków, że to teraz właśnie upadł komunizm albo że dopiero odzyskaliśmy niepodległość. Tego krzyczącego do nieba kłamstwa nie da się zrealizować, a opór przeciw niemu będzie uderzał nieuchronnie także w te inicjatywy rządu, którym w normalnej sytuacji należało by przyklasnąć.
W Polsce, która jest cmentarzyskiem strategii, takie połączenie wody z ogniem dodatkowo niszczy jakikolwiek kapitał społecznego zaufania, niezbędny do elementarnie sprawnego rządzenia, a co dopiero do budowania skutecznych strategii. I z tej przyczyny, niezależnie od tego, co z pomysłów Morawieckiego jest słuszne, a co nie, ich los jest już przypieczętowany, zanim jeszcze wicepremier zacznie wdrażać swój plan.