Kiedy w czerwcu 2013 r. protesty na placu Taksim rozpalały do czerwoności cały świat, Niemcy zablokowały kolejne rundy negocjacji w sprawie przyjęcia Turcji do Unii Europejskiej, zarzucając Ankarze łamanie praw człowieka. Dla premiera Recepa Erdoğana było to wielkie upokorzenie. Tym większe, że Turcję kusi się perspektywą pełnego członkostwa w Unii, od kiedy została członkiem stowarzyszonym Wspólnot Europejskich w… 1963 r.

Broniąc urażonej dumy narodowej, ówczesny turecki minister ds. europejskich, Egemen Bağis, odpowiedział zdecydowanie: „Unia potrzebuje Turcji bardziej niż Turcja Unii”. A następnie dał się nieco ponieść emocjom, dodając: „Jeśli będziemy musieli, powiemy im: «spadajcie»”. To, co wtedy wydawało się arogancją, z perspektywy czasu okazuje się całkiem realistyczną oceną całej sytuacji.

Kryzys uchodźczy sprawił, że los Unii Europejskiej leży dziś tak naprawdę w rękach Ankary. Zeszłotygodniowa umowa to otrzeźwiające potwierdzenie tej sytuacji. W zamian za program przekazywania uchodźców do Turcji, UE zobowiązała się złagodzić wymagania wizowe dla obywateli Turcji i przyspieszyć otwieranie nowych rozdziałów w procesie przyjęcia tego kraju do Wspólnoty.

Szkopuł jednak w tym, że Turcja doskonale zdaje sobie sprawę, że nie zostanie częścią UE dopóty, dopóki Francja i Cypr mają prawo weta w sprawie przyjmowania nowych członków. Co jednak ważniejsze, Erdoğan usłyszał i doskonale zrozumiał wypowiedź kanclerz Angeli Merkel, kiedy powiedziała, że „nie ma planu B”. Prezydent Turcji zdaje sobie sprawę, że Merkel, niestety, mówiła prawdę. Świadomy swojej pozycji i nacisku, jaki może wywrzeć na zagranicznych partnerów, będzie podtrzymywał kryzys, aby wzmocnić swoją pozycję na arenie wewnętrznej.

Erdoğan nareszcie znalazł się w sytuacji, kiedy może udowodnić narodowi, że upokorzenie z 2013 r. jest już dawno za nim. Może robić, co mu się podoba: cenzurować media, zamykać dziennikarzy, podporządkować sobie Kurdów, a Unia będzie cały czas jeść mu z ręki.

Rząd partii AKP ma już sporą wprawę w cenzurowaniu mediów. Pamiętam, że w 2011 r., turecki urząd ds. komunikacji przygotował listę „138 zakazanych słów”. Nawet strona internetowa angielskiego dziennika „Daily Mail” nie otwierała się w przeglądarce. Istniało ryzyko, że „mail” (poczta, list) mogło być pomyłką przy szukaniu hasła „male” (mężczyzna). Czasami nie udawało mi się też otworzyć poczty na serwerze Hotmail. Kombinacja słów „hot” (gorący) i „male” była zarezerwowana dla prognozy pogody albo dla reklam zimowych kurtek.

Ale teraz sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli – działania Erdoğana pokazują, że całkowicie przestał przejmować się tym, jak jest postrzegany przez UE. Już po zeszłotygodniowym szczycie ws. uchodźców Unia musiała przełknąć kolejną gorzką pigułkę – informację o nalocie policji na siedzibę „Zaman”, jednej z największych gazet. Większość redakcji, znana z sympatii do gülenistowskiej opozycji została szybko wymieniona. Następnego dnia gazeta pracowała normalnie, jak gdyby nigdy nic.

Prezydent chce, żeby wszyscy zrozumieli, że naprawdę nie lubi być krytykowany publicznie. Paragraf 299 tureckiego kodeksu karnego mówi, że obraza prezydenta to przestępstwo zagrożone karą do 4 lat więzienia. W przeciągu ostatnich 2 lat złożono około 1850 doniesień z tego paragrafu. Filiz Akinci została skazana na 11 miesięcy więzienia za obraźliwy gest, który wykonała, kiedy ówczesny premier Erdoğan mijał ją podczas wiecu.

Wyciągając wnioski z wydarzeń arabskiej wiosny, cenzorzy wzięli na celownik także media społecznościowe. W raporcie za drugą połowę 2015 roku, Twitter ogłosił, że na 3353 formalne zgłoszenia o usunięcie czyjegoś tweetu, aż 3003 pochodziło z Turcji. W pierwszych kilku miesiącach tego roku liczba ta wzrosła o… 156 proc!.

Rząd postanowił wykorzystać również sprawę niejakiego Bilgina Ciftci, lekarza z Izmiru, jako ostrzeżenie dla innych. Ciftci może spędzić w więzieniu nawet dwa lata za umieszczenie w sieci obrazka porównującego Erdoğana do tolkienowskiego Golluma. Była Miss Turcji Merve Buyuksaraç opublikowała satyryczny wierszyk na Instagramie. Tłumaczyła później, że wydał jej się śmieszny. Policja była innego zdania.

Wszechwładna ręka cenzora dotyka każdego. Pewien trzynastolatek posmakował groźby dożywotniego więzienia za obrażanie prezydenta na Facebooku. Doszło nawet do sytuacji, kiedy mąż doniósł na swoją żonę za to, że przeklinała i zmieniała kanał w telewizji za każdym razem, kiedy pokazywano prezydenta, i to pomimo jego licznych napomnień.

Unia, przez swoją zależność od tureckiej pomocy w sprawie uchodźców, zrezygnowała całkowicie z roli mediatora, którą pełniła do tej pory. Daje to Erdoğanowi pretekst do przedstawiania ludzi popierających protesty z 2013 roku jako hipokrytów. Może pokazać swoim zwolennikom, że miejsce europejskiej wspólnoty wartości zastąpiła moralna próżnia – a w samą Wspólnotę zaczynają wątpić nawet jej liderzy.

Porozumienie UE-Turcja stwarza pole do kolejnych nadużyć. Erdoğan będzie coraz mocniej testował, na jak wiele może sobie pozwolić w autorytarnych zapędach. W zeszłym tygodniu trzech naukowców spośród 1128, którzy podpisali w styczniu list w sprawie pokoju turecko-kurdyjskiego, zostało aresztowanych. Oficjalnie oskarżono ich o sianie „propagandy terrorystycznej”. Cała sprawa była niejako ilustracją dla nowej tezy Erdoğana, który jednym z niedawnych przemówień przedefiniował pojęcie „terroryzm” tak, aby uwzględniało również „wspieranie terrorystów w osiąganiu ich celów”. Polityczne poszerzenie tego kluczowego pojęcia stwarza zagrożenie kolejnymi czystkami.

Co to wszystko znaczy dla negocjacji europejsko-tureckich? Tak długo jak długo będzie trwał proces przesiedlania uchodźców z krajów UE do Turcji (a Bóg jeden wie, ile lat to może jeszcze potrwać) – Erdoğan będzie swobodnie zmniejszał lub zwiększał przepływ uchodźców zależnie od własnych interesów. Już pojawiły się doniesienia, że prezydent postraszył wysokich unijnych urzędników, grożąc „otwarciem drzwi do Grecji i Bułgarii i wsadzaniem uchodźców w autobusy”. Europa musi uważać, by ponownie nie znaleźć się w sytuacji podobnej do tej, kiedy to Muammar Kaddafi straszył poluzowaniem kontroli granicznych i tym samym „przemalowaniem Europy na czarno”

Moralna odpowiedzialność za wolne media to zatem tylko jeden z powodów, dla których Unia Europejska powinna przemyśleć swoją naiwną postawę i zależność względem Turcji. Pora znaleźć plan B.

Tłumaczenie z angielskiego: Hubert Czyżewski.