Gazety od wielu dni spekulowały na temat nadchodzącego przewrotu, posłowie przestali przychodzić do pracy, zajęci pakowaniem rzeczy ze swoich gabinetów w budynku Kongresu, część ministrów rządu próbowała znaleźć jakieś wyjście z beznadziejnej sytuacji, a przynajmniej oddalić nieuniknione.

Wojsko przejmuje władzę

Isabel Martínez de Perón, która została głową państwa półtora roku wcześniej, po śmierci męża, Juana Domingo Peróna, nie miała za grosz charyzmy jego pierwszej żony, Evity. Była marionetką w ręku swojego prywatnego sekretarza i „wróżbity”, José Lopeza Regi. Pod ich rządami państwo argentyńskie okazało się niezdolne do rozwiązania któregokolwiek z nękających je problemów. Nie radziło sobie z fatalną sytuacją gospodarczą, która doprowadziła do niebywałego: peronistowskie związki zawodowe zaczęły protestować przeciwko peronistowskiemu rządowi.

Nie radziło sobie również z utrzymaniem porządku: kiedy rządzący peroniści skręcili dramatycznie na prawo, czołowym wrogiem stali się peroniści lewicowi, zgromadzeni w związkach zawodowych, ale przede wszystkim w partyzantce, Montoneros. Podkładali bomby, porywali dla okupu, zabijali ludzi związanych z reżimem, a w górskiej prowincji Tucumán zaczęła działać trockistowska guerrilla, ERP. Zadanie stłumienia „ruchu wywrotowego” powierzono zatem armii, która zabrała się do tego z całą stanowczością i brutalnością. Z inicjatywy Lopeza Regi powstały też prawicowe szwadrony śmierci, AAA (Alianza Anticomunista Argentina), mordujące politycznych przeciwników i sympatyków lewicy. Odpowiedzią na terroryzm partyzantek stał się terroryzm państwowy. Zamachy bombowe i zabójstwa należały do codzienności. Legitymizacja rządu spadła niemal do zera. Wydawało się, że jedyną sprawnie działającą instytucją jest profesjonalna i zdyscyplinowana armia; większość Argentyńczyków, zmęczonych przemocą na ulicach i galopującą inflacją, wyczekiwała zamachu stanu z nadzieją.

23 marca w pałacu prezydenckim, Casa Rosada, trwało przyjęcie, kiedy tuż przed północą przyjechał minister obrony. Słaniający się na nogach, roztrzęsiony, chciał przekazać hiobowe wieści: negocjacje z wojskiem zakończyły się fiaskiem, armia szykuje się do przejęcia pełni władzy w kraju. Zanim jednak zdołał coś powiedzieć, prezydent obsztorcowała go za to, że… pali papierosa w jej obecności. Kiedy wreszcie dano mu dojść do głosu, mało kto mu uwierzył.

Choć w historii Argentyny od pół wieku nie było dekady bez wojskowego przewrotu, topniejący w oczach obóz prezydencki łudził się, że armia nie odważy się obalić wdowy po Peronie. Na wszelki wypadek pani prezydent postanowiła jednak udać się do podmiejskiej rezydencji, ale helikopter wylądował w bazie sił powietrznych. Zdumionej Isabel oświadczono, że nie jest już głową państwa i że zostaje aresztowana. O trzeciej rano 24 marca 1976 r. ogłoszono rozwiązanie Kongresu i Sądu Najwyższego, a pełnię władzy przejęła trzyosobowa junta (generał Jorge Videla, admirał Emilio Massera oraz generał Orlando Agosti). Zapowiedziała ona rozpoczęcie „Procesu Reorganizacji Narodowej”, który „z boską pomocą przyniesie całkowite ozdrowienie”.

Reorganizacja Narodowa, czyli walka z „wirusem wywrotowości”

Zgodnie z przewidywaniami zamach stanu poparły prawie wszystkie gazety, przedstawiciele biznesu, Kościoła katolickiego, wielu liderów związkowych i intelektualistów, m.in. Jorge Luis Borges i Ernesto Sábato, a także opozycyjne partie polityczne, włącznie z komunistami. Wszyscy liczyli na to, że obaliwszy Isabel, armia rozpisze nowe wybory – stało się jednak inaczej. Nie powinno to być zresztą takim zaskoczeniem: argentyńska armia (często i chętnie angażująca się w politykę) już 10 lat wcześniej podjęła próbę zinstytucjonalizowania swojej władzy.

Tzw. „Rewolucja Argentyńska” z lat 1966–1973 była nowym zjawiskiem – Guillermo O’Donnell, wybitny badacz dyktatur, nazwał ten typ reżimu biurokratyczno-autorytarnym, którego celem była modernizacja gospodarki pod auspicjami patriotycznie nastawionych wojskowych technokratów. Podobne rzeczy działy się też w krajach ościennych – w marcu 1976 r. Argentyna była ostatnim demokratycznym krajem w regionie: trzy lata wcześniej wojskowi pod wodzą Augusto Pinocheta obalili Salvadora Allendego w Chile, a w Urugwaju prezydent Juan María Bordaberry w porozumieniu z wojskiem rozwiązał parlament. Nigdzie generałowie nie rozpisali nowych wyborów. O ile jednak w Chile i Urugwaju reżimy wojskowe skupiły się na instytucjonalnej transformacji ekonomicznej i politycznej, argentyńska dyktatura postawiła sobie zadanie znacznie ambitniejsze, to znaczy przeobrażenie samego społeczeństwa.

„Reorganizacja Narodowa” miała w pierwszym rzędzie polegać na „unicestwieniu wywrotowego wroga”, tzn. członków Montoneros i ERP, ale w dłuższej perspektywie na „wyplenieniu raz na zawsze przywar dotykających naród”, tzn. marksizmu, liberalizmu, ateizmu, które uznano za przyczyny moralnego upadku nie tylko Argentyny, ale całego zachodniego świata. Celem junty musieli stać się zatem nie tylko „marksiści”, czyli osoby o szeroko pojętych lewicowych poglądach, ale w ogóle ludzie o nie dość konserwatywnych zapatrywaniach, działający na rzecz zmiany status quo – działacze społeczni i związkowi, intelektualiści, psychoanalitycy, przedstawiciele mniejszości seksualnych, duchowni zajmujący się ubogimi i stojący w opozycji do kościelnej hierarchii, Żydzi, a nawet… nastolatkowie protestujący przeciw podwyżce cen biletów autobusowych. Porywani z ulic, domów i miejsc pracy, byli przewożeni do tajnych wojskowych ośrodków, gdzie przesłuchiwano ich i poddawano torturom. Zazwyczaj „znikali” bez śladu – czasem rozstrzelani i chowani w masowych grobach, ale najczęściej ogłuszani zastrzykiem z pentotalu sodu, a następnie zrzucani żywcem do oceanu z samolotu. W ten metodyczny, regularny sposób „zaginęły” tysiące Argentyńczyków, choć dokładna liczba ofiar do dziś nie jest znana [1].

Wojskowi, przesiąknięci katolickim integryzmem oraz antykomunistyczną „doktryną bezpieczeństwa narodowego”, postanowili wypowiedzieć wojnę swojemu narodowi, żeby ocalić jego duszę. Widzieli się w roli obrońców całego zachodniego chrześcijaństwa w walce z bezbożnym, międzynarodowym komunizmem, który zakorzenił się głęboko w argentyńskim społeczeństwie. Dyktatura stosowała terminologię medyczną, notorycznie porównując politycznych przeciwników do choroby, złośliwego raka trawiącego organizm. Jeden z generałów mówił, że „należy amputować chorą kończynę, aby zatrzymać infekcję”. „Wirus wywrotowości” mógł przyjmować rozmaite formy, był też zaraźliwy, więc ofiarami padali również krewni i znajomi zatrzymanych („najpierw zabijemy wszystkich wywrotowców, potem ich współpracowników, potem sympatyków, a na końcu obojętnych”, zapowiadał inny generał), ale bywał uleczalny. Zatrzymanych dzielono na nielicznych „reformowalnych” (chrześcijan, nacjonalistów, często także Montoneros), którym dawano szansę na „odkupienie” poprzez pracę na rzecz reżimu, oraz na większość „niereformowalnych” (ateistów i „marksistów”), których zabijano. Ich dzieci otrzymywały szansę na zostanie „prawdziwymi Argentyńczykami”. Co najmniej 500 urodzonych w niewoli dzieci „niereformowalnych” nielegalnie oddano do adopcji rodzinom powiązanym z dyktaturą, w tym ludziom bezpośrednio odpowiedzialnym za śmierć ich biologicznych rodziców.

Operacja „Jasność”

Kategorie takie jak „odkupienie” czy „dobry” tudzież „prawdziwy” Argentyńczyk dobitnie wskazują na nacjonalistyczno-katolicki rys Procesu Reorganizacji Narodowej. „Wywrotowcy” byli wrogami ojczyzny i swoimi czynami stawiali się poza wspólnotą narodową, toteż nie przysługiwały im prawa takie jak reszcie obywateli. „Chcę wyraźnie podkreślić – mówił generał-prezydent Videla w 1977 r. – że argentyńscy obywatele nie są ofiarami represji. Represje dotykają tę mniejszość, której nie uznajemy za argentyńską”. Z kolei mesjanistyczną narrację, zgodnie z którą „oczyszczona w Jordanie krwi” Argentyna miała stać się wzorem dla dekadenckiego Zachodu, wspomagał argentyński Kościół, jak na standardy południowoamerykańskie wyjątkowo konserwatywny. O ile na przykład Kościół chilijski brał aktywny udział w pomaganiu represjonowanym w czasie dyktatury, o tyle w Argentynie katolicka hierarchia w przeważającej większości popierała Proces, a niektórzy księża osobiście brali udział w „oddzielaniu ziaren od plew”. Wybór „lotów śmierci” jako najpopularniejszej metody egzekucji nie był dziełem przypadku czy chorej fantazji – kapelani wojskowi zaaprobowali je jako „chrześcijańską” metodę eliminacji, gdyż nie była „nadmiernie brutalna”, a ogłuszone ofiary „nie cierpiały”.

Kościół cieszył się również specjalnymi względami w kwestii edukacji przyszłych pokoleń „prawdziwych Argentyńczyków”. Rewolucja Argentyńska lat 60. budziła śmiech swoimi próbami krzewienia moralności – np. zakazem noszenia krótkich spódniczek przez dziewczęta i długich włosów przez chłopców – Proces Reorganizacji Narodowej poszedł o wiele dalej. W ramach operacji Claridad (Jasność) ministerstwo edukacji wprowadziło szczegółową kontrolę ideologiczną szkół i uniwersytetów, których celem miało stać się przekazywanie najważniejszych wartości, na czele z lojalnością wobec rodziny, państwa i Kościoła. Wprowadzono cenzurę, na niektórych uczelniach doszło do palenia nieprawomyślnych i demoralizujących książek.

Bierność społeczeństwa

Argentyńczycy, przyzwyczajeni do rządów autorytarnych, w większości milcząco akceptowali walkę z wirusem wywrotowości, wychodząc z założenia – niesłusznego, jak się często okazywało – że represje dotyczą tylko tych, którzy naprawdę mają coś na sumieniu. Podziały polityczne nierzadko przebiegały w poprzek rodzin: Proces popierał były prezydent Arturo Frondizi, choć jego lewicujący brat zginął z rąk prawicowych szwadronów śmierci; jednym z liderów partyzantki w Tucumán był syn i bratanek wpływowych generałów. Nie były to przypadki odosobnione i pokazują one skalę polaryzacji nastrojów w kraju.

Nie brakowało ludzi, którzy aktywnie współpracowali w zwalczaniu toczącej naród „choroby” – czy to z przekonania, czy z oportunizmu. Aparat sprawiedliwości, wymieniony przez juntę w pierwszych dniach po przewrocie, zachowywał bierność. Nie wszczynano poszukiwań „zaginionych”, czasami „legalizowano” bezprawne porwania. Rektorzy uniwersytetów dostarczali aparatowi represji listy „wywrotowych elementów” – studenci stanowili drugą najliczniejszą grupę „zaginionych” (21 proc.), po przedstawicielach związków zawodowych (30 proc.). Z juntą współpracowały bowiem również organizacje pracodawców i przedsiębiorstwa (w tym zagraniczne, jak Ford czy Mercedes), które zaopatrywały wojsko w sprzęt, udostępniały miejsce na ośrodki zatrzymań, ale przede wszystkim typowały „problematycznych” liderów związkowych.

Choć władze Argentyny, nauczone przypadkiem Chile, dbały o to, by ukryć przed wzrokiem opinii publicznej eliminację „wywrotowców”, wiedza o tym, że tysiące ludzi znikają bez wieści była powszechna. Działania junty nagłaśniały organizacje rodzin „zaginionych”, takie jak Matki z Placu Majowego, oraz organizacje broniące praw człowieka, na przykład Servicio Paz y Justicia (SERPAJ), którego założyciel w 1980 r. otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Większość społeczeństwa wybrała jednak obojętność. Z punktu widzenia dużej części klasy średniej i wyższej, junta zapewniła stabilizację (porwania i zamachy terrorystyczne ustały, spadła również zwykła przestępczość) i dała możliwość zarabiania pieniędzy – przynajmniej dopóki swojego żniwa nie zebrała katastrofalna polityka gospodarcza wojskowych.

Armia umiejętnie – do czasu – wykorzystywała też uczucia patriotyczne. Mundial w roku 1978 rozgrywany w Argentynie był bezwstydnie wykorzystany jako dowód, że pod rządami generałów jest to jakoby normalny, wolny kraj. Kolejną okazją do zagrania na poczuciu narodowej dumy miała stać się wojna z Wielką Brytanią o Falklandy/Malwiny w 1982 r. Upadek reżimu w 1983 r. nie wynikał wcale ze sprzeciwu społeczeństwa wobec morderczej dyktatury, ale wobec władzy skompromitowanej przegraną wojną i fatalną sytuacją ekonomiczną kraju. Gdy opublikowano raport Nunca Más, na jaw wyszły niektóre wstrząsające szczegóły (jak choćby skala Procesu czy kradzieże dzieci), ale to że ludzie masowo „znikali”, nikogo zaskoczyć nie mogło.

Niedokończone rozliczenie

Tuż przed oddaniem władzy ostatnia junta przyjęła „autoamnestię”, lecz nowe, demokratycznie wybrane władze doprowadziły do procesu i osądziły przywódców junty – Videlę i Masserę skazano na dożywocie. Przeciwnicy procesu generałów uważali go za farsę, szykanowanie bohaterów, którzy wygrali wojnę z terroryzmem i ocalili kraj. Nie sposób się z tym zgodzić. Prawdą było jednak, że takie załatwienie sprawy pozwalało przyjąć bardzo wygodną dla większości Argentyńczyków wersję wydarzeń: za zbrodnie Procesu Reorganizacji Narodowej miała odpowiadać nie armia, ale jedynie jej dowódcy; winne przemocy były jedynie zdemoralizowane jednostki, a nie pełna przemocy kultura polityczna kraju, nakazująca w przeciwniku politycznym widzieć wroga, któremu w najlepszym razie odmawiało się miana Argentyńczyka, a w najgorszym – prawa do życia. Upostaciowienie całego zła w osobach pięciu skazanych generałów i admirałów zdejmowało też odpowiedzialność z argentyńskiego społeczeństwa, które – o czym do dziś stara się nie pamiętać – najpierw poparło obalenie władzy nieudolnej i niepopularnej, ale konstytucyjnej i pochodzącej z demokratycznego wyboru, by następnie, w obliczu dokonywanego na jego oczach ludobójstwa, w większości wybrać bierność.

Kiedy rozpoczęły się procesy zwykłych żołnierzy, niższe szeregi armii zagroziły kolejnym przewrotem. Prezydent i parlament ugięli się i uchwalili de facto amnestię – Ley de Punto Final (Prawo Kropki) w 1986 r. i Ley de Obediencia Debida (Prawo o Posłuszeństwie) rok później, zwalniające z odpowiedzialności żołnierzy. Dopiero w roku 2005 oba prawa zostały uznane przez Sąd Najwyższy za niekonstytucyjne i ruszyła fala procesów. Oficerów wojska – tym razem nie tylko wydających rozkazy, lecz przede wszystkim je wykonujących – a także cywilnych funkcjonariuszy reżimu zaczęto skazywać za to, czym Proces Reorganizacji Narodowej był w istocie: za ludobójstwo i zbrodnie przeciw ludzkości.

Przypisy:

[1] Oficjalny raport Komisji ds. Osób Zaginionych (CONADEP) mówi o 10 tys. udokumentowanych przypadków, ale sami wojskowi szacowali, że było ich co najmniej dwa razy tyle. Niektóre organizacje praw człowieka podają liczbę 30 tys. (Zob. A. Domosławski, „Gorączka latynoamerykańska”, Świat Książki, Warszawa 2004).

* Korzystałem m.in. z Paul H. Lewis, „Guerrillas and Generals. «The Dirty War» in Argentina”, Praeger, London 2002; Marcos Novaro, Vicente Palermo, „Historia Argentina: La Dictadura Militar 1976–1983”, Paidos, Buenos Aires 2003; Artur Domosławski, „Gorączka latynoamerykańska”, Świat Książki, Warszawa 2004.; Horacio Verbitsky, „Confessions of an Argentine Dirty Warrior”, The New Press, London 2005.