Polska to takie miejsce, gdzie jest i śmiesznie, i smutno zarazem. Najpierw pani premier mówi, że jest za całkowitym zakazem aborcji. Ale po tym, jak tysiące ludzi przyszło na demonstrację pod budynkiem Sejmu, szefowa rządu tłumaczyła, że nie mówiła jako pani premier, tylko jako osoba prywatna, Beata Szydło. Dobrze by było, aby następnym razem, zanim otworzy usta, pani premier powiedziała słuchaczom, w jakiej roli występuje: czwartej osoby w kraju (po Prezesie, ojcu Rydzyku i prezydencie) czy gospodyni domowej, żony miłośnika polowań i matki przyszłego księdza. Bo skutek jest taki, że teraz pani Beata dostaje tysiące maili od zirytowanych Polek, które w związku ze wzmożonym zainteresowaniem państwa ich płodnością opisują jej swoje cykle miesiączkowe, prosząc o wsparcie, radę lub zwyczajnie odpowiedź. No ale kto ma odpowiedzieć? Pani Beata czy premier prawie 40-milionowego kraju?

7 tys. osób protestujących pod KPRM w ten weekend, 7 tys. pod sejmem tydzień temu. W większości młode kobiety, wiele z nich z partnerami i dziećmi. Ci ludzie płacą podatki i także ponoszą koszty finansowe wszystkich decyzji tego rządu. Te kobiety namawia się na dzieci, z jednej strony kusząc 500 zł miesięcznie, z drugiej odmawiając prawa do antykoncepcji awaryjnej (za chwilę znowu na receptę, a ta wiąże się z sumieniem lekarza, którym w tej kadencji parlamentu będzie pewnie kierował lęk) i do aborcji (to też za chwilę, gdy projekt obywatelski Fundacji Pro Life trafi pod obrady Sejmu, a ten rząd nie odważy się odmówić Kościołowi). Historia innych państw, m.in. Rumunii lat 60. za panowania Ceaușescu, pokazuje, że kobiety zmuszane do rodzenia nie rodziły więcej dzieci. Po prostu wybierały ryzyko i nielegalną aborcję. Podziemie aborcyjne w Rumunii było państwem w państwie. W Polsce takie podziemie także istnieje i – wszystko na to wskazuje – będzie miało się coraz lepiej.

Wznosząc oczy w stronę instytucji, jaką jest Kościół, który naucza i nakazuje za pomocą opresyjnych dogmatów, polski rząd także staje się opresyjny. Nie ma znaczenia, że z roku na rok Polacy odchodzą od praktykowania religii w świątyniach, nie ma znaczenia, że w Polsce żyją kobiety różnych wyznań, także ateistki – wszyscy muszą się podporządkować ustawom wprowadzonym z poparciem Kościoła. Ale w opresyjnym kraju nikt nie chce żyć, a tym bardziej rodzić dzieci. Każdy, kto liznął trochę historii, wie, że taki temat odbija się rykoszetem. Ale, trawestując klasyka, kto nie zna historii, jest skazany na wieczne jej powtarzanie.

Pozwolę sobie wtrącić mały cytat z pism Margaret Sanger, Irlandki pomagającej kobietom w USA. Pisze ona: „Wolność wymaga czasu dla siebie; pierwszym przywilejem winno być prawo do samodzielnego decydowania o własnym ciele; prawo mówienia, co chce się zrobić w swoim małżeństwie i poza nim” i dalej: „Kościół katolicki staje po stronie ignorancji zamiast wiedzy, ciemności zamiast światła”. To Stany Zjednoczone, rok 1915. Dziś, jeśli chodzi o prawa reprodukcyjne kobiet, słowa tam już dawno nieaktualne, ale w kontekście polskim brzmią swojsko. Wiele innych, podobnych cytatów znajdziemy też w mojej ulubionej ostatnio książce autorstwa Diane Ducret, „Zakazane ciało”.

Wszystkie one dotyczą kobiet, ich nieposłuszeństwa albo złego prowadzenia się, ich zbrodni na tle seksualnym i kary, koniecznej, by doprowadzić je do porządku. Zupełnie jak u nas. W zeszłym tygodniu media prawicowe miały prawdziwe używanie, rozpisując się o tym, jak to feministki weszły do kościołów. No jak one mogły! Weszły, żeby wyjść, w trakcie mszy! Tak jakby feministka nie była kobietą, żoną, matką, córką, tylko jakąś bojówką! Moim ulubionym cytatem z zeszłego tygodnia jest wpis na Twitterze Igora Janke, cytuję: „W latach 80. nawet ZOMO nie wchodziło do kościołów. Dziś feministki to robią. Tak się kończy zachodnia cywilizacja”. Jakby feministki były jakimiś barbarzyńcami, którzy bezczeszczą Polskę, krainę mlekiem, miodem i dziećmi płynącą.

W niedzielę hucznie obchodziliśmy 6. rocznicę katastrofy smoleńskiej. Były znicze, sztandary, marsz ONR-owców przeciw „islamizacji Europy” i rozdawanie numerowanych krzyży. Wielkie słowa i wspomnienia o największym Polaku, Lechu Kaczyńskim. Niestety, skromnie wspominano jego żonę. A już nigdzie nikt nie zająknął się, że pani Maria, osoba naprawdę wielkiego serca i intelektu, w 2007 r. wyraziła swoje zdanie na temat praw kobiet: „Uważam, że zdarzają się w życiu niezwykle trudne sytuacje, w których należy ratować życie matek czy też nie żądać, by zgwałcona przez zwyrodnialca lub, co gorsza, bandę zwyrodnialców dziewczyna musiała rodzić”. Podpisała także apel o niezmienianie istniejącej ustawy dotyczącej aborcji. Dziś nikt o tym nie mówi, nikt tego nie pamięta, tak jak nie pamięta słów Lecha Kaczyńskiego z 2006 r. o tym, że Trybunał Konstytucyjny „był, jest i będzie organem władzy całkowicie niezależnym”.

Prezes PiS-u stara się od nowa zbudować polską mitologię – wokół chrześcijaństwa (choć każdy, kto uczył się historii, wie, że przyjęcie chrztu przez Mieszka nie było żadnym boskim objawieniem, tylko wykalkulowanym ruchem politycznym), katastrofy smoleńskiej (zamach!), walki z największym wrogiem („kara śmierci dla Tuska”, której domaga się Ewa Stankiewicz) i historii XX w. w wersji takiej, jaką Jarosław Kaczyński pamięta. I taką wersję Polski chce sprzedać narodowi ogłupianemu od kilku miesięcy przez media narodowe, którego dzieci będą jeszcze głupsze na skutek kolejnej reformy edukacji. A dzięki sprowadzeniu słowa „seks” do sfery tabu chce dorobić się licznej armii jeszcze mniej rozgarniętych, ale dobrych Polaków. Bo tak się buduje IV RP.

Pan Prezes, który de facto rządzi krajem, choć nie ponosi odpowiedzialności za swoje czyny, zapomina tylko o jednym – ludzie, od których oczekuje bezkrytycznego podążenia tą ścieżką i rodzenia porządnych obywateli, to nie jest jego elektorat. I nieważne, czy protestujące pod sejmem kobiety zostaną wyzwane od ZOMO, ubecji czy czerwonej hołoty, nie pozwolą, by ktoś decydował za nie. A jeśli ten rząd w XXI w. oficjalnie pozwoli na krzywdzenie kobiet w majestacie prawa, sprawdzi się zapowiedź wypisana na protestacyjnych transparentach: No women, no kraj!