Łukasz Pawłowski: Po wyborach lokalnych w trzech niemieckich landach, w których skrajnie antyeuropejska i antyimigrancka Alternatywa dla Niemiec (AfD) uzyskała zaskakująco dobre wyniki, w mediach można się było natknąć na trzy rodzaje reakcji. Po pierwsze, mówiono, że to wielka zmiana w niemieckiej polityce – sukces AfD wprowadza do niemieckiej polityki język i postulaty, które do tej pory były w niej nieobecne i niemalże niemożliwe do pomyślenia. Po drugie, przekonywano, że właściwie nic się nie stało, a Niemcy stają się po prostu zwyczajnym państwem europejskim, w którym tego rodzaju partie – jak Front Narodowy czy Partia Wolności – od dawna już funkcjonują. Po trzecie, można było przeczytać, że ten sukces jest rozdmuchany, bo ostatecznie w każdym z landów zwyciężyły ugrupowania popierające politykę Angeli Merkel w sprawie uchodźców. Która z tych interpretacji jest pana zdaniem najtrafniejsza?

Marek Cichocki: Niemieckie życie polityczne jest bardzo silnie sformatowane przez doświadczenie nazizmu. Poglądy nacjonalistyczne czy skrajnie antyimigranckie bardzo długo były w Niemczech nie do pomyślenia, nawet jeśli pojawiały się w innych krajach, a to właśnie ze względu na szczególnie silną wewnętrzną samodyscyplinę, czy autocenzurę wynikającą z przeszłości. Dziś mamy do czynienia w Niemczech z bardzo istotnym przesunięciem, ponieważ w mainstreamie niemieckiego życia politycznego postulaty przeciwko integracji europejskiej czy przeciwko migracji zaczynają się pojawiać. Oczywiście w dalszym ciągu podejmowane są próby, żeby je wyrzucić poza te ramy, i np. nie zaprasza się przedstawicieli AfD na wieczory wyborcze, nawet jeśli partia dostała się do parlamentu krajowego. Ale te działania są moim zdaniem skazane na porażkę dlatego, że to już się dokonało, poglądów, które reprezentuje AfD nie da się już wyrzucić poza mainstream. Okazuje się, że to, co miało już nigdy nie wrócić do niemieckiej kultury politycznej, ponownie jest wybieralne.

Ilustracja: Zofia Rogula
Ilustracja: Zofia Rogula

Czy głosy oddane na AfD to wyraz protestu wobec elit politycznych, czy też Niemcy naprawdę wierzą, że rozwiązania, które proponuje ta partia – jedna z europosłanek AfD nie wykluczyła strzelania do uchodźców próbujących sforsować niemiecką granicę – okażą się skuteczne? Innymi słowy, czy to wynik frustracji autocenzurą, o której pan wspomniał, czy świadomy wybór tego programu politycznego?

Popularność partii populistycznych w Europie jest wynikiem przede wszystkim tego, że europejskie elity polityczne zawiodły zaufanie wyborców, a kryzys finansowy oraz migracyjny są tego dowodem. Co więcej, europejski establishment nie chce się do swoich błędów przyznać.

W Niemczech sytuacja jest nieco inna. Niemiecki obywatel jest w stanie znieść bardzo wiele ze strony rządzących, podporządkować się – obserwatorom z zewnątrz wydaje się niekiedy, że jest zbyt uległy wobec władzy – bo wychodzi z założenia, że mądrzy ludzie w Berlinie wiedzą, co należy zrobić. Warunkiem posłuszeństwa jest jednak prawo do rzetelnej informacji ze strony rządu na temat jego działań. Tymczasem kryzys strefy euro, a teraz kryzys migracyjny pokazały, że obywatele niemieccy nie tylko nie są dobrze informowani, ale niekiedy są wręcz celowo wprowadzani w błąd. Skutkiem jest utrata przez wielu Niemców poczucia pewności, czy rzeczywiście kanclerz Merkel wie, co robi, i czy rzeczywiście ci mądrzy ludzie w Berlinie, którym mieli wierzyć, mówią prawdę. Alternatywa dla Niemiec to wyraz tego zawodu.

AfD powstała jednak jako partia wyrażająca sprzeciw wobec polityki Angeli Merkel wobec kryzysu strefy euro, na początku była złożona głównie z profesorów oraz wykładowców akademickich i w ogóle nie miała charakteru antyimigranckiego czy tym bardziej nacjonalistycznego. Dlaczego nagle zmieniła swój charakter?

To, że Alternatywa dla Niemiec zaczęła powstawać przede wszystkim w oparciu o kwestię związaną ze wspólną walutą, tylko potwierdza moją tezę o frustracji wywołanej poczuciem niedoinformowania. Jeszcze w latach 90. nie tylko wielu zwykłych Niemców, ale i wiele instytucji ekonomicznych nie było przekonanych, że wspólna waluta to dobre rozwiązanie. Ostatecznie jednak Niemcy dali się przekonać zapewnieniom kanclerza Helmuta Kohla, który twierdził, że euro nie tylko przyniesie korzyści ekonomiczne i polityczne, ale także uchroni Niemców przed tym, czego obawiają się najbardziej, czyli inflacją. Rozmaite badania socjologiczne pokazują, że przeciętny Niemiec bardziej boi się inflacji niż zachorowania na raka. Dlatego, mimo wielu wątpliwości, obywatele podporządkowali się decyzji kanclerza.

Kryzys strefy euro dla wielu Niemców był ogromnym wstrząsem, bo podważył tę zasadniczą wiarę, że najwyżsi urzędnicy działają na podstawie sprawdzonych informacji. Następnie ewidentna nieumiejętność zarządzania tym kryzysem, a później także kryzysem migracyjnym, sprawiła, że Alternatywa dla Niemiec wystrzeliła w górę. Błędy władzy centralnej, tuszowanie tych błędów, otwieranie granic, zamykanie granic, noc sylwestrowa w Kolonii i kompromitacja mediów – to wszystko podważyło zaufanie do władzy centralnej, które dotychczas stanowiło podstawę niemieckiej umowy społecznej.

Okazuje się, że to, co miało już nigdy nie wrócić do niemieckiej kultury politycznej, ponownie jest wybieralne. | Marek A. Cichocki

Często słyszymy, że głównymi czynnikami odpowiedzialnymi za wzrost popularności partii populistycznych są załamanie gospodarcze i wysokie bezrobocie. Ale niemiecka gospodarka, mimo kryzysu, radzi sobie bardzo dobrze.

Faktycznie sytuacja przeciętnego Niemca i przeciętnego Greka jest nieporównywalna. Ale kryzys strefy euro utwierdził wielu Niemców w przekonaniu, że Niemcy są wykorzystywani przez inne państwa Unii Europejskiej i że to oni muszą ponosić odpowiedzialność za wszystko, co się w Unii dzieje. Po drugie, kryzys finansowy uderzył w jedną z podstaw niemieckiej tożsamości, czyli kulturę oszczędzania. Sytuacja, w której wprowadza się ujemne stopy procentowe w bankach po to, by zachęcić ludzi do wydawania, to jej jawne zakwestionowanie.

Dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się na przyjęcie uchodźców? W mediach podawane są co najmniej dwa konkurencyjne wyjaśnienia. Z jednej strony mówi się, że to był odruch moralny – Merkel miała poczucie, że tak należy postąpić, niezależnie od konsekwencji. Wyjaśnienie drugie mówi, że było to rozwiązanie pragmatyczne – kanclerz chciała dać trochę więcej czasu Unii Europejskiej na przygotowanie wspólnego rozwiązania, przyjmując pierwszą falę uchodźców na Niemcy.

Hipotez jest więcej. Pojawiają się głosy, że zadecydowały kwestie czysto ekonomiczne związane z rynkiem pracy i niemiecką demografią i że silny nacisk wywierały niemieckie przedsiębiorstwa, które chciały z migrantów uczynić koło zamachowe dla rozwijającej się gospodarki. Moim zdaniem jednak główną przyczyną była polityczna hybris. Inaczej mówiąc: Merkel i jej doradcy bardzo poważnie przeliczyli się z hasłem „damy radę” i polityką otwartości granic dla wszystkich Syryjczyków nielegalnie napływających do UE.

Z czego wynikało to przekonanie?

W dużym stopniu wiązało się z doświadczeniem zarządzania kryzysem w strefie euro. Berlin po prostu uwierzył po wydarzeniach 2010 i 2011 r., że jest w stanie poradzić sobie z kryzysem migracyjnym, tak jak ze swojej perspektywy był w stanie poradzić sobie z kryzysem w strefie euro. Więcej – że Berlin jest właściwie jedyną siłą Unii Europejskiej, która w ogóle jest w stanie poradzić sobie z tym czy innym kryzysem.

————————————————————————————————————————-

Czytaj także pozostałe teksty z Tematu Tygodnia:

Anne Applebaum w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim: „Czym kusi populizm?”

————————————————————————————————————————-

Anne Applebaum  twierdzi, że jedną z przyczyn sukcesów partii populistycznych jest upadek mediów publicznych i rozwój mediów społecznościowych, dzięki którym ludzie mogą tworzyć całkowicie oddzielne społeczności posługujące się nie tylko odrębnymi interpretacjami rzeczywistości, ale odrębnymi faktami. Każdy fałsz – np. na temat uchodźców – powtórzony odpowiednio wiele razy na Twitterze czy Facebooku zaczyna żyć własnym życiem i napędza radykalizację nastrojów.

I pod tym względem – przynajmniej do ostatnich wydarzeń – niemieckie społeczeństwo było wyjątkowe, bo najbardziej konserwatywne w Europie. W dalszym ciągu większość Niemców zainteresowanych polityką czy sprawami publicznymi informacje pobiera z mediów tradycyjnych. Korzystają raczej z szacownych redakcji dzienników, tygodników i stacji telewizyjnych niż anarchicznej przestrzeni mediów społecznościowych, która faktycznie prowadzi do powstawania światów równoległych, gdzie różne grupy mają oddzielne fakty i zupełnie nieprzystające sposoby patrzenia na rzeczywistość.

Ten stan rzeczy zaczyna się zmieniać dopiero teraz, po skandalu wokół milczenia mediów na temat wydarzeń nocy sylwestrowej w Kolonii. Po raz pierwszy pojawiły się głosy – zarówno z wewnątrz, czyli ze środowiska dziennikarskiego, jak i z zewnątrz, czyli ze strony opinii publicznej – że wiara w profesjonalizm i bezstronność tradycyjnych mediów w Niemczech nie ma podstaw. Skutkiem jest wzrost zainteresowania niezależnymi, alternatywnymi źródłami informacji. Niemcy dołączają tym samym do ogólnego trendu anarchizacji przestrzeni medialnej.

Członkowie i zwolennicy AfD powtarzają, że w obliczu napływu migrantów Niemcy muszą bronić własnej tożsamości. Analogiczne hasła we Francji głosi Front Narodowy, Partia Wolności w Holandii oraz radykalnie prawicowe ugrupowania w innych państwach. Rzadko kiedy jednak klarownie wyjaśniają, o jaką dokładnie tożsamość im chodzi. Czym jest owa niemieckość, której AfD chce bronić?

To jest być może najtrudniejsze pytanie, bo kłopot z silnymi narodowościowymi tożsamościami w wydaniu niemieckim polega na tym, że one są puste. Nie za bardzo jest się do czego odwołać. Niemcy jako wspólnota nie istniały przez większą część swojej historii, a próba ukonstytuowania wspólnoty narodowej pojawiła się dopiero w XIX w. i przyniosła, mówiąc delikatnie, nie najlepsze efekty. Dlatego też poszukując odpowiedzi na pytania „Kim jesteśmy?” i „Kim chcielibyśmy być?”, Niemcy zawsze muszą się odwoływać do jakichś erzaców, zastępczych punktów odniesienia. Po II wojnie światowej tą zastępczą formułą była integracja europejska.

Kiedy w badaniach socjologicznych zadawano przeciętnemu Niemcowi pytanie „Kim jesteś?”, odpowiadał, że jest Bawarczykiem, Szwabem z Badenii-Wirtembergii albo mieszkańcem jakiegoś innego heimatu, a następnie, że jest Europejczykiem. Narodowość zawsze była gdzieś ukryta. Zmiana, która dokonuje się obecnie, znowu stawia Niemców przed pytaniem i dylematem, kim chcą być. Jeżeli integracja europejska, jeżeli wspólna waluta nie jest już celem, to co ich, jako Niemców, wyraża? To niestety początek nowej niemieckiej debaty na temat tożsamości. Mówię „niestety”, ponieważ Niemcom nigdy to dobrze nie wychodziło.

Rozmaite badania socjologiczne pokazują, że przeciętny Niemiec bardziej boi się inflacji niż zachorowania na raka. | Marek A. Cichocki

Dziś realnym zagrożeniem staje się wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Czy możliwe byłoby przekonanie także Niemców do wyjścia z Unii?

Jak widać, zaczyna być możliwe – no, może nie w pełnym znaczeniu, nie mówi się, że należy rozpisać referendum jak w Wielkiej Brytanii, ale pojawiają się głosy, że strefę euro, czyli sztandarowy projekt integracji europejskiej, należy w jej obecnej formie porzucić. A przecież ten projekt miał nas przenieść zupełnie na inny poziom, gdzie partykularyzmy narodowe i państwowe miały zostać ostatecznie przezwyciężone. Trzeba pamiętać o tym, że unia walutowa miała być n i e o d w r a c a l n a. To małżeństwo, w którym nie przewiduje się takiej możliwości jak rozwód.

Dotyczy to właściwie całej Unii Europejskiej.

Ale to właśnie moment przyjęcia wspólnej waluty był postrzegany jako ten, od którego nie ma już powrotu. A nagle pojawia się partia polityczna, która mówi „Musimy zawrócić”, i w jednym z landów zdobywa 20 proc. głosów. To zasadnicza zmiana. Powstaje jednak pytanie: dokąd Niemcy mają zawracać? Czy mają pojęcie, dokąd chcieliby dojść? Inaczej niż w przypadku Wielkiej Brytanii, większość eurosceptycznych Niemców nie zna odpowiedzi na to pytanie.

Czy w Niemczech wyczerpał się pewien mit Zachodu, żywy jeszcze w latach 90., zgodnie z którym Zachód osiągnął ostateczne stadium rozwoju politycznego i gospodarczego, a inne części świata muszą ten model wolnego rynku i liberalnej demokracji po prostu naśladować?

Pojęcie Zachodu w Niemczech nigdy nie było rozumiane tak jednolicie jak w Polsce. My, szczególnie w czasie wychodzenia z PRL-u, postrzegaliśmy Zachód jako jedną całość, pomijając wszelkie wewnętrzne różnice. W ich oczach rzeczywistość była bardziej zniuansowana – Niemcy nie utożsamiali się z anglosaskim rozumieniem Zachodu, chociażby w kwestii rozwiązań gospodarczych. Mieli nadzieję, że za sprawą projektu integracji europejskiej to oni razem z Francją będą stanowić centrum Zachodu. Dziś – tak we Francji, jak w Niemczech – właściwie nikt już w to nie wierzy.

To paradoks, który trudno jest zrozumieć. Kryzysy, z którymi mierzy się dziś Europa, wyraźnie pokazują, że pojedyncze państwo, nawet tak silne jak Niemcy, nie jest sobie w stanie radzić samodzielnie. Dlaczego więc w tej sytuacji tak atrakcyjny staje się powrót do narracji narodowych, a nie nawoływania do ściślejszej integracji i wzmocnienia UE?

Ależ takie narracje są i niemieccy politycy niezmiennie powtarzają, że rozwiązaniem kryzysu jest więcej, a nie mniej Europy. Problem polega na tym, że to bardziej zaklinanie rzeczywistości niż proponowanie realnych rozwiązań. Nawet jeśli mowa tylko o strefie euro, gdzie głównymi graczami są Niemcy i Francja, widać, że nie ma już przestrzeni na więcej Europy. Teoretycznie wszyscy wiemy, co należy zrobić, żeby strefa euro zaczęła funkcjonować – wprowadzić jednolitą politykę fiskalną, zbudować wspólny budżet i nowe instytucje kontrolne. Ale kto to zrobi? Żadne społeczeństwo na to się nie zgodzi. Hasło „więcej Europy” nic już dziś nie znaczy.

* Współpraca: Joanna Derlikiewicz