Nie zgadzam się na zabijanie dzieci ani dorosłych, mężczyzn ani kobiet, muzułmanów ani chrześcijan, ludzi ani zwierząt. Nie zgadzam się na zabijanie w czasie pokoju ani w czasie wojny, w domu ani na ulicy, w podziemiu ani oficjalnie. Jestem w związku z tym zdecydowanie przeciwna karze śmierci. Od 26 lat nie jem mięsa. Uważam, że powinnam nieść pomoc tym wszystkim, którzy bez niej zginą – z głodu, pragnienia, biedy, choroby. Często dręczą mnie wyrzuty sumienia: że robię dla życia za mało. Że w codziennym zabieganiu, w czasie precyzyjnie podzielonym między pracę a dom, gubię z oczu to, co naprawdę ważne. Że powinnam starać się bardziej albo przynajmniej głośniej krzyczeć.
Dlaczego wobec tego nie wzięłam udziału w niedzielnym marszu „w obronie życia”, który przeszedł przez Warszawę, głosząc hasła zaostrzenia ustawy o zapobieganiu przerywaniu ciąży? Dlaczego uważam, że kobieta ma prawo do tego, aby decydować, czy urodzi dziecko, jeśli ciąża zagraża jej życiu i zdrowiu, jeśli do zapłodnienia doszło w wyniku gwałtu albo jeżeli płód jest nieodwracalnie uszkodzony? Skąd bierze się moje głębokie przekonanie, że decyzja o przeprowadzeniu aborcji w ogóle powinna należeć do kobiety, która najlepiej zdaje sobie sprawę z tego, czy może zostać matką? Odpowiedź jest prosta: właśnie dlatego, że stoję po stronie życia.
Wiem, jak to jest, kiedy bardzo chce się mieć dziecko. Ale znam również – i nie bądźmy hipokrytkami, każda z nas tego doświadczyła – zimny, paraliżujący strach, kiedy spóźnia się miesiączka. | Katarzyna Kasia
Oczywiście dla uczestników warszawskiego marszu moje poglądy są nie do przyjęcia, a nawet więcej: jestem potencjalną morderczynią. Dopuszczam „zabijanie nienarodzonych”. Czy nie pachnie to jednak oksymoronem? Mam wrażenie, że w pewnym momencie doszło w tej ogólnonarodowej, wciąż powracającej dyskusji do całkowitego odklejenia się języka od rzeczywistości, którą powinien chyba opisywać. Można byłoby się przyjrzeć kolejnym etapom odchodzenia od zasady zgodności opisu z prawdą i zobaczyć, kiedy dokładnie – przypuszczam, że w okolicach 1993 r. – wprowadzono takie kategorie jak „dziecko poczęte”, „zabijanie nienarodzonych”, a w końcu najnowszego potwora, czyli „aborcję eugeniczną”. Te pojęcia sprawiły, że zwolennicy prawa kobiet do decydowania o własnych ciałach zostali zepchnięci do defensywy. Od czasu pierwszej wielkiej narodowej dyskusji o usuwaniu ciąży właściwie wyłącznie się bronimy, próbując racjonalnie uzasadniać swoje argumenty, co jest o tyle nieskuteczne, że mieszczą się one w zupełnie innym porządku. Jeśli będziemy przeciwstawiać życie dorosłej kobiety życiu malutkiego dziecka, nie mamy w tej rozmowie szansy. Posługiwanie się takimi terminami jak „komórka jajowa”, „plemnik” czy „zygota” jest jak przeciwstawianie czułym szeptom kochanków terminologii klinicznej. To zupełnie nie jest sexy. To konflikt niewspółmiernych skal wartości.
Czym są racjonalność, wiedza medyczna, dowody naukowe wobec „cudu narodzin”? Jaki sens ma budowanie koherentnej narracji wobec całkowitej etycznej niespójności? Przede wszystkim, przeciwnicy zaostrzania (albo jeszcze gorzej, zwolennicy liberalizacji) ustawy antyaborcyjnej popełniają błąd myślenia. Zdają sobie sprawę, że decyzja o usunięciu ciąży jest zazwyczaj trudna i nie przychodzi człowiekowi do głowy tak po prostu, między poranną kawą a wieczorną randką z Tindera. Istnieje wiele sytuacji, w których możemy ją rozważać. W efekcie tego dzielenia włosa na czworo, polski kompromis dopuszcza trzy wyżej wymienione sytuacje, w których aborcja jest legalna. Zauważmy, że nie bierze się tu pod uwagę ani trudnej sytuacji materialnej rodziny, ani chorób genetycznych.
Te trzy sytuacje to absolutne minimum, chociaż i one są nie do przyjęcia dla „obrońców życia”. Ich narracja jest o wiele prostsza: „życie poczęte” jest świętością i urodzić trzeba zawsze, niezależnie od okoliczności. Zwracanie uwagi na to, że w efekcie ciąży może ucierpieć matka, do nich nie trafia. Dlaczego? Bo w ich narracji jest ona dorosłą kobietą, pragnącą z jakichś nieistotnych w tym kontekście przyczyn zgładzić własne dziecko. Tak, zabić własne dziecko. To brzmi poważniej niż „prawo do decydowania o sobie”. To brzmi ostatecznie. Aktualnie, wraz z wprowadzeniem, nawiązującego do praktyk rodem z nazistowskich Niemiec, pojęcia aborcji eugenicznej, pojawił się kolejny wątek: zabijania dziecka nie tylko własnego, ale jeszcze na dodatek chorego. Jakim trzeba być potworem, żeby zrobić coś takiego?
O tym, że społeczne poparcie dla zaostrzania ustawy antyaborcyjnej jest w ogromnym stopniu efektem stosowania takiej retoryki, a nie rzeczywistych przekonań religijnych, świadczy chociażby, znajdujący swój wyraz w badaniach opinii publicznej, stosunek Polaków do uchodźców. Racjonalnie myśląc, Polska powinna być najbardziej otwartym krajem całej Unii Europejskiej. Przecież skoro nasze wrażliwe serca pchają nas ku bronieniu nawet nienarodzonych, to co dopiero z narodzonymi? Z tymi dziećmi, które toną w zimnym morzu, z ich matkami i ojcami, którzy ze wszystkich sił chcą je i siebie ochronić przed koszmarem wojny? Kierując się zasadą miłości bliźniego, powinniśmy zorganizować wielkie akcje pomocy humanitarnej, dzielić się tym, co mamy, wspierać, ratować. Tego należałoby wymagać również od rządu i prezydenta.
Nie rozumiem, dlaczego poseł Marek Jurek, jeden z najbardziej aktywnych „obrońców życia”, twierdzi, że Polska powinna przyjąć wyłącznie chrześcijan. Dlaczego? Przecież dziecko wedle Kościoła katolickiego rodzi się jako mały poganin, dlatego trzeba je ochrzcić. W czym jest gorszy muzułmanin z Syrii od poczętego polskiego poganina? Podobnie absurdalne są w tym kontekście debaty o zapłodnieniu pozaustrojowym czy wprowadzeniu kary śmierci. Jeśli uważacie, że życie zaczyna się w momencie poczęcia, to bądźcie w tym, do jasnej cholery, konsekwentni. W przeciwnym razie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że za marszami „w obronie życia” stoją w ogromnej mierze manipulacja i trwająca od wielu lat indoktrynacja, prowadzona przez instytucję, mającą na koncie m.in. takie osiągnięcia jak palenie na stosach niewinnych ludzi.
Dzisiaj w Polsce dyskusja o aborcji przeniosła się w wymiar symboliczny: po jednej stronie mamy krzyż, symbol męczeńskiej śmierci i poświęcenia, a po drugiej – równie potworny druciany wieszak. | Katarzyna Kasia
Stoję po stronie życia: wiem, gdzie mam macicę, jak działają moje jajniki i jak dochodzi do zapłodnienia. Wiem, jak to jest, kiedy bardzo chce się mieć dziecko. Pamiętam, jakie to uczucie, kiedy każde poranne mdłości są zwiastunem wielkiej zmiany, bo oto ktoś całkiem nowy ma się urodzić. Ale znam również – i nie bądźmy hipokrytkami, niezależnie od wyznania oraz przekonań, każda z nas tego doświadczyła – zimny, paraliżujący strach, kiedy spóźnia się miesiączka. Czy ten strach wynika z egoizmu? Nie, on wynika z odpowiedzialności. Jeśli mam zostać mamą, chciałabym móc zapewnić mojemu dziecku wszystko, czego potrzebuje: materialnie, emocjonalnie, strukturalnie. Oczywiście wiem, że równie dobrze można powiedzieć, iż przyczyną tego lęku jest właśnie nieodpowiedzialność, ponieważ jeśli decydujemy się na uprawianie seksu, powinnyśmy być świadome możliwych konsekwencji. Tutaj pojawia się przestrzeń do rozmowy o antykoncepcji, edukacji seksualnej, a nawet o przekonaniach religijnych, zgodnie z którymi będę podejmować dalsze decyzje. Ale nie będę ich nikomu narzucać.
Dzisiaj w Polsce dyskusja o aborcji przeniosła się w wymiar symboliczny: po jednej stronie mamy krzyż, symbol męczeńskiej śmierci i poświęcenia, a po drugiej – równie potworny druciany wieszak.
* Fotografia wykorzystana jako ikona wpisu: Aut. William Murphy; Źródło: Flickr