W minionym tygodniu świat znowu usłyszał o Andersie Breiviku, Norwegu, który w 2011 r. zamordował 77 osób w imię walki z „marksizmem kulturowym” i wielokulturowością. Breivik, skazany na 21 lat pozbawienia wolności (maksymalny wymiar kary przewidziany przez norweskie prawo), przed norweskim sądem wygrał proces przeciwko państwu norweskiemu o nieludzkie traktowanie w związku z warunkami, w jakich odbywa karę.
I chociaż strona rządowa złożyła apelację od wyroku, przekaz norweskiego sądu jest kategoryczny: „Zakaz nieludzkiego i poniżającego traktowania jest fundamentalną wartością demokratycznego społeczeństwa. Jest on bezwzględny i ma zastosowanie również wobec terrorystów czy morderców”.
Charyzmatyczny lider czy „francuski piesek”?
Wyrok na całym świecie wzbudził konsternację. Nie tyle co do samej zasady leżącej u jego podstaw (o czym niżej), ale też warunków będących podstawą skargi. Breivik ma do dyspozycji 3-pokojowy „apartament” składający się z sypialni, „gabinetu” i „siłowni”. Może oglądać telewizję, grać w gry wideo, pracować przy komputerze i dbać o kondycję fizyczną. Niestety, kawę musi pić zimną (zanim mu się ją doniesie, stygnie), a jedzenie odgrzewane w mikrofalówce jeść plastikowymi sztućcami. Nie ma też dostępu do internetu, nie może kontaktować się swobodnie ze swoimi sympatykami ani też z innymi współwięźniami. Jego korespondencja jest cenzurowana. Ma kontakt „tylko” ze strażnikami więziennymi, prawnikiem i psychologiem.
Gdyby nie zaskakująca decyzja sądu, można by pomyśleć, że upublicznianie takich informacji to próba ośmieszenia, a tym samym ostatecznego zdyskredytowania Breivika i jego poglądów w oczach świata. Czy człowiek, który skarży się na zimną kawę i picie jej nazywa torturami, może uchodzić za bohatera? Czy na serio może pociągnąć za sobą tłumy, zostać charyzmatycznym wodzem i stanąć na czele jakiegoś mitycznego ruchu odrodzenia białej rasy w Europie?
Więzienie czy sanatorium?
Warunki, w jakich Breivik jest przetrzymywany, ta norweska wersja pobytu w odosobnieniu (solitary confinement), obiektywnie nie są złe. W porównaniu, by nie szukać daleko, z polskimi więzieniami, można je nazwać luksusowymi. Standard przypomina bardziej porządny akademik niż więzienie.
Nie wszędzie tak jednak jest. Reżim tej formy odbywania kary, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie jest tak przetrzymywanych około 80 tys. osób, norweskiego sanatorium nie przypomina. I naprawdę nie trzeba być dewiantem pokroju Breivika, by do solitary confinement trafić. Przebywanie w wąskiej celi o wymiarach 1,8 na 2,7m przez 23 godziny na dobę nawet przez kilka lat (rekordzista spędził 40!) w całkowitej samotności i izolacji od społeczeństwa jest dla ludzkiej psychiki dewastujące. 80 proc. więźniów doświadcza w efekcie poważnych problemów psychicznych. Połowa wszystkich samobójstw w więzieniach jest popełniana przez osoby przetrzymywane w solitary confinement, chociaż to zaledwie około 5 proc. całej populacji więziennej. Takie liczby mówią same za siebie.
Czy traktować Breivika po ludzku?
W przypadku wyroku norweskiego sądu problem wydaje się jednak inny niż to, czy solitary confinement – zwłaszcza w takich warunkach, jakie ma do dyspozycji Breivik – jest torturą czy nie. W istocie cała osoba i postawa Breivika okazują się rękawicą rzuconą zachodniemu systemowi wartości i idei praw człowieka.
Kiedy w 2012 r. toczył się jego proces, głównym pytaniem było, czy ten roszczeniowy narcyz, megaloman, nieudacznik i frustrat życiowy, który z uśmiechem na twarzy zamordował 77 osób, jest w istocie tylko przypadkiem psychiatrycznym, czy może jednak dzieckiem swojego kraju, „naturalną konsekwencją dziejów”, jak ujął to pisarz Jo Nesbø. Wtedy sąd uznał, że Breivik jest poczytalny, i wymierzył mu najwyższy możliwy wymiar kary.
Teraz, po 5 latach od tragedii, Breivik karze nam się zmierzyć z pytaniem: czy powinniśmy respektować prawa człowieka i afirmować godność kogoś takiego jak on, psychopaty, który mordował w imię ideologii skrajnie negującej prawa człowieka i liberalne wartości?
Z jednej strony odpowiedź wydaje się oczywista – tak, bo zasady te obowiązują bezwzględnie. Humanitarne traktowanie więźniów jest jednym z pryncypiów europejskiego systemu ochrony praw człowieka. W takich sytuacjach często przywołuje się słowa Fiodora Dostojewskiego, który powiedział, że poziom cywilizacji w społeczeństwie łatwo zobaczyć, gdy wejdzie się do jego więzień. Patrząc z tej perspektywy, musimy przyznać, że Norwegia to cywilizacyjne Himalaje.
Ale w praktyce wszyscy chyba, nawet najzagorzalsi obrońcy praw człowieka, mamy ambiwalentne odczucia. Na przykładzie Breivika jasno widzimy pewną immanentną ograniczoność idei praw człowieka i zasad liberalnych w ogóle. Oto mamy być „mili” dla kogoś, kto neguje nasze wartości, kto zabija ludzi, żeby zamanifestować, jak bardzo gardzi naszymi zasadami, a jednocześnie domaga się od nas, by stosować je wobec niego. Bo kawa była za zimna, widelec plastikowy, a obiad – odgrzany w kuchence mikrofalowej.
Ale jeśli chcemy być konsekwentni, to mimo wszystko i z największym obrzydzeniem, ale nawet wobec Breivika powinniśmy tych reguł przestrzegać. W granicach zdrowego rozsądku.
W ten sposób jednak dochodzimy do kolejnego problemu. Stosując te zasady, musimy liczyć się z tym, że tzw. ludowe poczucie sprawiedliwości nie zostanie zaspokojone, że dolegliwość wymierzonej kary, zwłaszcza w przypadku takich zbrodniarzy jak Breivik, nigdy nie będzie wystarczająca, by nazwać karę sprawiedliwą odpłatą.
Bo jaka kara byłaby dla niego adekwatna i sprawiedliwa? Łamanie kołem? Wbicie na pal? Sowiecki łagier? Pomarańczowy kombinezon i spalenie żywcem praktykowane przez ISIS? Być może tak naprawdę w ogóle nie ma tak brutalnej kary? Być może w ogóle nie powinniśmy jej nawet szukać? Bo w końcu ponoć tym właśnie różnimy się od wielu innych części świata i od samego Breivika.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Aut. Bob Jagendorf (CC BY 2.0); Źródło: Wikimedia Commons