W ubiegłym tygodniu ponad 125 tys. mieszkańców Brooklynu nie zdołało zagłosować w prezydenckich prawyborach na kandydata Partii Demokratycznej. Kiedy stawili się w punktach wyborczych, zostali odprawieni z kwitkiem – dosłownie. Okazało się, że nowojorska komisja wyborcza bez ich wiedzy i zgody wykreśliła ich ze spisu, a ponieważ prawybory w tym stanie dostępne są tylko dla zarejestrowanych wyborców, pozwolono im oddać głos jedynie w formie złożonych pod przysięgą oświadczeń, które w ostatecznym rozrachunku nie muszą wcale zostać uznane. Przez Nowy Jork przelała się fala oburzenia, odpowiedzialną jakoby za ten błąd urzędniczkę zawieszono, zapowiedziano śledztwo i audyt.

Taką odpowiedź przyjęto by może gdzie indziej, ale że rzecz działa się w Stanach Zjednoczonych, ojczyźnie teorii spiskowych, natychmiast zaczęły krążyć pogłoski, że tak naprawdę poświęcono jedynie kozła ofiarnego, żeby ukryć prawdziwych winnych: partyjny establishment, który – to nie żadna tajemnica – w zdecydowanej większości opowiada się za Hillary Clinton. Historia amerykańskiej demokracji rzeczywiście zna przypadki cudów nad urną i Demokraci zapisali w tej kwestii swoją niechlubną kartę. To, że czystka wśród zarejestrowanych wyborców dotyczyła akurat Brooklynu – nawet jak na nowojorskie warunki dzielnicy bardzo lewicowej, a do tego będącej miejscem urodzenia Sandersa – musi budzić przynajmniej zdziwienie. Podobnie jak to, że audyt głosowania nadzoruje miejski kontroler, Scott Stringer, które we wtorek sam został wybrany delegatem na lipcową konwencję partyjną – z ramienia Hillary.

125 tys. to ogromna liczba. Mniej więcej tyle, ile łącznie oddano głosów w prawyborach Demokratów w Kolorado; więcej niż liczba wszystkich głosów oddanych na Sandersa na Brooklynie (116 tys.). Jednak nawet gdyby założyć, że wszyscy, którym odmówiono głosu, chcieli zagłosować na senatora z Vermont, zmieniłoby to jedynie wynik w tej dzielnicy. W skali całego stanu przewaga Clinton zmniejszyłaby się jedynie o 3 punkty procentowe, do 55 proc. Nie da się przy tym zaprzeczyć, że nawet jeśli rzeczywiście była to jedynie urzędnicza nadgorliwość czy nieostrożność, odebranie prawa głosu co najmniej 10 proc. wszystkich wyborców partii jest sprawą bardzo poważną.

Zwolennicy Sandersa są coraz bardziej sfrustrowani Partią Demokratyczną. Wszyscy już przyzwyczaili się do tego, że Republikanie od dawna próbują wprowadzać przepisy, które znacznie utrudniają głosowanie studentom, Afroamerykanom, biednym i innym tradycyjnym wyborcom lewicy. Po blamażu w Nowym Jorku niebagatelna część wyborców Partii Demokratycznej może nabrać przekonania, że ich partia niewiele różni się pod tym względem od Republikanów. Już wcześniej powszechnie krytykowano bardzo surowe zasady rejestracji – by móc zagłosować w prawyborach trzeba było zarejestrować się do października ubiegłego roku, kiedy kampania Sandersa dopiero się rozkręcała i jeszcze mało kto wtedy „felt the Bern”.

Zrozumiałe kontrowersje budzi też instytucja niewybieralnych superdelegatów, „partyjnych mędrców”, którzy na konwencji mogą wywrzeć decydujący wpływ na wybór kandydata – póki co w przeważającej liczbie opowiadają się za byłą sekretarz stanu. Jeśli Clinton zdobędzie nominację w ten sposób, pogłębi to tylko przekonanie młodych wyborców, że ich głos się nie liczy, o wszystkim decyduje establishment, a prawybory są jedynie teatrem – mimo iż wygrana Baracka Obamy przed ośmioma laty świadczy o czymś zupełnie przeciwnym.

W budowaniu zaufania między zwolennikami Berniego a Hillary nie pomaga również coraz brutalniejsza kampania. Kiedy po okresie kurtuazyjnej wymiany poglądów (jakże kontrastującej z obrzucaniem się błotem przez Republikanów) na wczesnym etapie kampanii Clinton i Sanders zdjęli wreszcie białe rękawiczki, ich zwolennicy nie tylko też to zrobili, ale jeszcze wzięli do ręki pałki. „Hillaryci” i „sandersowcy” bezpardonowo atakują się w internecie, często bardzo brutalnie – nie brak doniesień o trollingu, wyzwiska są na porządku dziennym. Pierwsi traktują drugich jak bandę rozwydrzonych dzieciaków, które robią na złość rodzicom; sympatycy Berniego rewanżują się określaniem Hillary mianem Republikanki w wersji light. Nieprzemyślane, a czasem po prostu głupie wypowiedzi kandydatki (jak choćby wychwalanie Nancy Reagan za jej walkę z epidemią AIDS), zrażające do niej umiarkowanych „sandersowców”, z pewnością nie pomagają. Nowojorskie prawybory mogą okazać się kroplą, która przeleje czarę goryczy.

Wiele mówi się o możliwym otwartym buncie w szeregach Republikanów czy wręcz rozpadzie Wielkiej Starej Partii (Grand Old Party, GOP) tymczasem coraz głośniejsze pomruki niezadowolenia słychać właśnie wśród Demokratów. W 2008 r. 90 proc. zwolenników Clinton oddało w listopadzie głos na nominata partii, Obamę. Obóz Hillary i szefostwo partii zdają się uważać, że i w tym roku będzie podobnie. Tymczasem co najmniej jedna trzecia wyborców Sandersa deklaruje, że jeśli nominacja przypadnie Clinton, w listopadzie zostaną w domu albo oddadzą głos na kandydatkę Zielonych, Jill Stein.

Próby prognozowania wyniku wyborów na podstawie analizy wcześniejszych elekcji zawsze są ryzykowne, zwłaszcza w takim roku jak ten, który co rusz wymyka się wszelkim przewidywaniom i prawidłowościom. Nie sposób jednak zupełnie zignorować pewnej zasady – ilekroć zniechęceni młodzi wyborcy zostają w domach, wygrywają Republikanie, których elektorat jest bardziej zdyscyplinowany.

W tym roku może być, oczywiście, zupełnie inaczej (wszystko zależy od tego, kto zostanie republikańskim kandydatem, czy w razie przegranej w prawyborach Trump zdecyduje się na samodzielny start itd.), ale póki co zaangażowanie młodych wyborców dorównuje temu, które wyniosło do władzy Obamę. Jeśli obóz Hillary i szefostwo partii dalej będą traktować protekcjonalnie młodych Demokratów, którzy zaangażowali się w politykę za sprawą „Berniemanii”, i uważać, że ich głos w listopadzie należy im się jak psu buda, mogą się srogo przeliczyć.

*Ikona wpisu: fot. Disney ABC Television Group, Ida Mae Astute. Źródło: Flickr