Księża z parafii św. Antoniego w Jaśle wezwali policję i złożyli doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez trójkę gimnazjalistów, którzy wypluli i podeptali hostię. Jak donoszą media, grozi im „ekskomunika i do 2 lat więzienia”. Jako że przyznali się do winy, już na pewno staną przed sądem rodzinnym.

Czy gimnazjaliści zachowali się właściwie? Oczywiście – nie. Ich wybryk to chamstwo, głupota i, w myśl katolickiej teologii, grzech zagrożony najwyższą karą kościelną, którą zdjąć może tylko papież.

Czy członkowie ONR w białostockiej katedrze zachowywali się nagannie? Chyba nie. Na nagraniach widać, że po prostu uczestniczą we mszy, tworzą szpaler swoich sztandarów, stoją, siedzą lub klęczą jak trzeba. To nie ich zachowanie podczas mszy było gorszące.

Kościół zbyt blisko polityki

Mogłoby się wydawać, że te dwa wydarzenia niewiele łączy. W Jaśle Kościół poszkodowany, w Białymstoku – nieudolnie tłumaczący się z własnej decyzji. Albo: w Białymstoku wierni zachowujący się właściwie, w Jaśle – dopuszczający się kościelnego przestępstwa. Albo jeszcze inaczej: w Białymstoku przedstawiciele organizacji jawnie nacjonalistycznej zgodnie z prawem maszerujący przez miasto i uczestniczący we własnej mszy w katedrze, w Jaśle – dzieciaki, które w myśl obowiązującego prawa państwowego stały się przestępcami zagrożonymi, za wyplucie kawałka chleba, karą 2 lat więzienia.

Jednak, pomimo wskazanych różnic, te wydarzenia – a właściwie rolę, jaką odegrali przedstawiciele Kościoła rzymskokatolickiego – w moim odczuciu łączy bardzo wiele. Po pierwsze, za drugorzędne albo w ogóle nieistotne uważam to, jak zachowywali się i członkowie ONR, i jasielscy gimnazjaliści. Bo fakty są takie, że białostocka kuria niczego złego nie widzi w organizacji mszy dla i w intencji organizacji jawnie nacjonalistycznej, a jasielscy duchowni uważają za stosowne wykorzystywanie państwowego aparatu przymusu do egzekwowania zachowań zgodnych z rzymskokatolicką doktryną.

Po drugie, w obydwu przypadkach kościelne władze znalazły się bardzo, bardzo blisko bieżącej polityki. Z mojej perspektywy: o wiele zbyt blisko i za każdym razem w centrum publicznej debaty – w przypadku białostockim w dodatku po stronie odrzucającej kerygmat i stojącej w jawnej opozycji do Ewangelii.

Narodowcy i Kościół – kto na tym straci?

W historii mamy wiele przykładów mariaży tronu z ołtarzem. Takie, w których od początku było widać, że władcy świeccy podporządkowali sobie lokalny Kościół (by wspomnieć choćby Henryka VIII czy rosyjską Cerkiew za czasów Piotra Wielkiego), i takie, w których hierarchii kościelnej nieraz przez stulecia wydawało się, że to ona podporządkowała bądź przynajmniej wygodnie wykorzystywała władze polityczne. Wbrew tym, którzy w niedawnych wydarzeniach widzą dowód na rozzuchwalenie się Kościoła rzymskokatolickiego w polskiej przestrzeni publicznej, ja sądzę, że będą one przyczyną jeśli nie jego upadku, to znaczących strat. I nie mam na myśli odpływu zirytowanych wiernych o bardziej liberalnych poglądach.

Katolicyzm, do którego dumnie przyznają się narodowcy, jest ich własną wariacją na temat nauki Kościoła. Wyborem tego, co pasuje do ich ideologii – i tylko tego. | Helena Jędrzejczak

Potrafię zrozumieć, że na krótką metę białostockim księżom współpraca z ONR może się wydawać atrakcyjna. Po pierwsze, to młodzi ludzie – a ci od Kościoła odpływają, więc wszyscy są na wagę złota. Po drugie, odrzucają demonstracyjnie nowoczesność, wszystkie te straszne „dżendery”, europejskie dewiacje i nowinki – mogą się więc wydawać szczególnie atrakcyjni, bo nie trzeba ich już w tych kwestiach formować ani mozolnie przekonywać. Po trzecie, katolicyzm mają wręcz na sztandarach, więc nie tylko nie trzeba ich będzie przekonywać, ale jeszcze będą się chętnie do członkostwa w KRK przyznawać, a może i stawać w jego obronie.

Jest tylko jeden mały problem. Na sztandarach tych nie powiewa miłość bliźniego. Nie ma na nich też zawierzenia Chrystusowi, posłuszeństwa wobec Ojca Świętego (pamiętajmy, obecnie jest nim Franciszek) czy deklaracji oddania siebie za najsłabszych braci. Nie ma niczego z nowoczesnej wszak nauki Jezusa z Nazaretu. Katolicyzm, do którego dumnie przyznają się narodowcy, jest ich własną wariacją na temat nauki Kościoła. Wyborem tego, co pasuje do ich ideologii – i tylko tego. Jeżeli Kościół rzymskokatolicki będzie wskazywał na zło, na którym ideologia ta jest zbudowana, to albo stwierdzą, że to Kościół odszedł od „prawdziwej wiary”, albo poszukają sobie innego, bardziej pasującego do ich wyobrażeń.

Podejrzewam raczej to pierwsze (wszak często można usłyszeć albo przeczytać krytykę Franciszka, choćby na portalu fronda.pl), choć w Polsce tradycja tworzenia Kościołów narodowych, niezależnych od Watykanu i przedstawiających się jako jedyny prawdziwy, jest bogata; można się też przyłączyć do Bractwa św. Piusa X i tam, razem z „tradsami”, kultywować jedyny prawdziwy, nieskażony nowoczesnością katolicyzm. Bo tak naprawdę to nie Kościół potrzebuje narodowców, tylko oni – Kościoła, a właściwie: dobrej marki, cenionej w społeczeństwie, o którą w jego oczach będą mogli walczyć. I „przy okazji” rozprzestrzeniać swoją ideologię.

Prawo w służbie Kościoła?

Tyle – na razie – jeśli chodzi o Białystok. Teraz wrócę do Jasła i paragrafu o obrazie uczuć religijnych. Samo jego istnienie uważam za absurdalne – pewnie głównie dlatego, że mam silne przekonanie, że moich uczuć religijnych nic i nikt nie może obrazić. Skoro są one moją osobistą relacją z Bogiem, to żaden mniej lub bardziej chuligański wybryk (bo tym przecież są wszystkie tak sklasyfikowane działania, by wspomnieć tylko podarcie Biblii przez Nergala czy mężczyznę, który oblał farbą pancerną szybę na Jasnej Górze) nie może na nią wpłynąć. Paragraf to jedno, korzystanie z niego – drugie. I to właśnie korzystanie z prawa jest moim zdaniem niebezpieczne, podobnie jak mariaż z ONR-em – przede wszystkim dla Kościoła.

Ochocze korzystanie z tego przepisu, który może skutkować zarówno osadzeniem w więzieniu, jak i skierowaniem na bezterminową obserwację psychiatryczną, jest domeną prawie wyłącznie członków Kościoła rzymskokatolickiego. Obecne „pobudzenie patriotyczne” sprzyja zarówno zgłaszaniu takich spraw, jak i zajmowaniu się nimi przez policję i nieumarzaniu postępowań przez prokuraturę. Zapewne w kraju praktycznie monowyznaniowym trudno sobie wyobrazić, by to praktyki katolickie stały się dla kogoś powodem obrazy uczuć religijnych, a tym bardziej – skutecznego zainteresowania nimi organów ścigania. A jednak nie jest to niemożliwe, choć mało kto zdaje sobie z tego sprawę. I nie myślę tu o pastafarianach czy będących ostatnio dyżurnym „czarnym ludem” muzułmanach. Choćby w myśl luterańskiej nauki o ofierze Chrystusa była ona doskonała, jednorazowa i w pełni wystarczająca. To, że w teologii katolickiej każda msza jest Eucharystią (czyli właśnie Ofiarą), mogłoby przecież zostać uznane właśnie za obrazę ewangelicko-augsburskich uczuć religijnych. Ale że żadnym lutrom nie przychodzi to do głowy, powiedzmy, że ryzyko to jest jedynie hipotetyczne.

Gdzie więc niebezpieczeństwo, które wieszczę od początku tekstu? Znów warto odwołać się do ewangelików, a konkretnie – niemieckich luteran.

Relacje między państwem (władzą polityczną) a Kościołami istniejącymi w Niemczech były zarówno przedmiotem refleksji teologicznej, jak i konkretnych rozwiązań prawnych. Co ważne, zakres regulacji tworzonych przez władze świeckie wynikał z konsensusu dotyczącego ich kompetencji w zakresie ich wpływu na organizację kościelną, a nie siłowego podporządkowania tej drugiej przez pierwszą. Sytuacja panująca w poreformacyjnych Niemczech niosła szereg korzyści, tak dla władzy politycznej, jak i dla Kościołów, wynikała również z pewnego rachunku zysków i strat, zarówno w kwestiach prestiżowych, jak i ekonomicznych. Kluczowe są jednak w tym przypadku rozwiązania prawne, które – zwłaszcza w dobie konfliktów religijnych – stawiały państwo na straży nie tylko porządku publicznego, lecz także zgodności doktrynalnej i jej przestrzegania przez obywateli. Czy brzmi znajomo?

Państwo wspierające Kościół w egzekwowaniu właściwego postępowania (rozumianego jako zgodne z doktryną religijną) może się wydawać temuż Kościołowi atrakcyjne. Problem w tym, że po wieku XVII, kiedy część niemieckich księstw stała się państwowo ewangelicka; XVIII, w którym związek Kościołów i władz politycznych się umacniał; i XIX, w którym duchowni zostali nawet urzędnikami państwowymi (opłacanymi przez państwo!), nastał wiek XX. Wiek, w którym to władza polityczna zadecydowała o tym, kto będzie duchownym, a kto nie (bo to na mocy jej ustaw zatrudniano urzędników, a „paragraf aryjski” odsunął od tego np. ochrzczonych Żydów), a potem także – kto przestanie być biskupem Kościoła. Z atrakcyjnie wyglądającej opieki i pełnej współpracy na rzecz Kościoła wyszło pełne podporządkowanie współczesnym mu politykom.

***

Oczywiście, nie sposób nie dostrzec różnicy między współczesnością a latami 30. XX w. w Niemczech. Wiem, że zbyt daleko idące analogie bywają niebezpieczne. Ale na każdą błędną ścieżkę wchodzi się małymi kroczkami, które zdają się wieść we właściwym kierunku.

Nawet jeśli pluralizm społeczeństwa nie jest dla kogoś wartością, to warto się nad tym zastanowić, zanim zacznie się zgłaszać policji i prokuraturze głupi wybryk dzieciaków albo uzna, że problemem jest zachowanie narodowców w kościele, a nie ich grupowa obecność na ich własnej mszy.

* Ikona wpisu, fot. Grzegorz Brzozowski