„Projekt: prawda” składa się z dwóch części: pierwsza to felietony z „Dużego Formatu” (reporterskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”), w których Szczygieł wypytuje różne osoby o ich życiowe prawdy, druga to zapomniana powieść zapomnianego pisarza, „Portret z pamięci” Stanisława Stanucha, która cykl felietonów Szczygła zainspirowała.
I.
Z obiema częściami „Projektu: prawda” mam problem.
Problem pierwszy: moi ulubieni reporterzy nie piszą już reportaży. Stali się felietonistami. Szczygieł, Wojciech Tochman, Lidia Ostałowska – autorzy legendarnych tekstów sprzed lat dzisiaj częściej niż reportaże publikują miniatury, mniej lub bardziej doraźne komentarze, impresje ze spotkań na ulicy, z lektur, z przypadkowych rozmów w kolejce. Mam opory, by nazywać to reportażami, nawet w wersji mini; opis pogaduszki w pociągu nie staje się reportażem tylko dlatego, że rzecz przytrafiła się reporterowi. I nie jest to zarzut, tylko wyraz tęsknoty i nienasycenia. Wyczekując na danie główne, wciąż dostaję przystawki na jeden lub dwa kęsy. Chociaż Szczygła, który lubi porównywać swoją metodę pisarską do striptizu, akurat to porównanie może ucieszyć.
Nie wiem, jak to się stało. Może to oznaka zmiany pokoleniowej albo sposób redaktorów na podniesienie czytelnictwa, bo lepszy Szczygieł co tydzień z felietonem niż cztery razy do roku z reportażem (jak dobrze pójdzie). Być może po prostu klasykom już się nie chce. Może nawet taki układ bardziej im się opłaca. Ale wszystko to sprawia jednak wrażenie rozmieniania się na drobne (formy). A jak upycha się to potem po zbiorach, to dochodzi do tego posmak czegoś na kształt nabijania w butelkę. Przecież wszystko to już było – w gazecie, którą czytelnicy Szczygła i tak czytają. (W ogóle reporterzy to bodaj jedyni piszący, którzy do mistrzostwa opanowali sztukę podwójnej sprzedaży tego samego dzieła – najpierw w gazecie, potem w książce. Ładnie nazywa się to „dawaniem tekstom dłuższego życia”).
Problem drugi: gdyby wziąć pod uwagę objętość składników „Projektu”, należałoby powiedzieć, że to felietony Szczygła są dodatkiem do „Portretu z pamięci” Stanucha, a nie na odwrót. Wprowadzając książkę innego autora do swojej, Szczygieł zaznacza, że czytelnik „Projektu” może ją przeczytać, ale nie musi. Wyznam więc coś, do czego pewnie nie przyzna się spora część recenzentów: nie przeczytałem powieści Stanucha. Nie spodobała mi się, nie przykleiła się do mnie, odpadłem po kilkudziesięciu stronach. Życie jest za krótkie, by kończyć książki, które się nam nie podobają – to moja prawda i chętnie podaruję ją panu Mariuszowi, o ile je jeszcze zbiera.
Czy pomijając „Portret z pamięci” Stanucha, pozbawiam się prawa do wypowiadania się o „Projekcie” Szczygła? Tak powiedzielibyśmy, gdyby krytyk przyznał się do ominięcia ponad połowy książki, o której pisze. Ale „Projekt” to eksperyment, który chyba podważa tę zasadę recenzowania, a do tego jeszcze zaprasza do ciekawego ćwiczenia krytyczno-logicznego. Zobaczcie: powiedzieć, że Szczygieł wydał znakomitą książkę, bo jej połowa, którą stanowi powieść innego autora, jest znakomita, to podporządkować Stanucha Szczygłowi i odebrać mu jego arcydzieło, by pracowało na konto Szczygła. Prędzej prawdziwa będzie hipoteza przeciwna: „Projekt” to dla mnie sukces połowiczny, bo spora jego część nie dostarcza mi satysfakcji z lektury. I nie mam o to pretensji do Stanucha, przecież to nie jego wina. Został włączony do pakietu, do którego wcale się nie pchał.
Recenzentowi pewnie nie przystoi pisanie o pieniądzach, ale cena książki to przecież ważny i nie wiadomo dlaczego często pomijany aspekt dzieła. „Projekt: prawda” kosztuje 44 zł. Dalej mogę mówić tylko za siebie: to sporo jak na nieciekawą – to mogę o niej napisać, nie kończąc jej – powieść i felietony, które wcale nie tak dawno czytałem co tydzień w gazecie (ostatni zaledwie dwa miesiące temu, 10 marca). Ale nie mogę domagać się pełnego zwrotu, bo podobają mi się te felietony. I jak już je zapomnę, to chętnie je sobie przypomnę.
II.
„Każdy rozsądny człowiek powinien dążyć do prawdy, starać się odkryć w swoim życiu jedną, bodaj najmniejszą prawdę. W przeciwnym razie życie jego wydawać się może zmarnowane”. To zdanie z powieści Stanisława Stanucha zainspirowało Mariusza Szczygła do pytania napotkanych ludzi o ich życiowe prawdy. Ci zaś zwierzali mu się, wyjawiając swoje Prawdy, małe prawdki i prawdeczki. Jedne były doniosłe, inne mniej, ale nawet do tych drugich trzeba mieć chyba szacunek, przecież każda z nich jest prawdą czyjegoś życia. Powiedzieć komuś „twoja prawda jest banalna” – to niegrzeczne.
„Projekt: prawda” to owoc radzenia sobie z osobistą żałobą. Dlatego prawdy, które zebrał Szczygieł, często dotyczą poszukiwania sensu życia, przemijania, śmierci, utraty, szczególnie utraty bliskich. W świecie Szczygła nie ma Boga, pocieszenia z zaświatów, nie ma zewnętrznego sensu i pośmiertnej nagrody. Jest tylko jedno życie, w sumie bezsensowne, które mimo to trzeba przeżyć dobrze, znajdując jakoś przyzwoitą drogę do śmierci. Pomagać jej szukać – to chyba szlachetne. A to właśnie robi Szczygieł, próbując wzbogacić nas o prawdy innych ludzi. I mimo ciężkiej tematyki, robi to lekko, bez napinania się. Z tego punktu widzenia ubranie poszukiwania ludzkich prawd w formę felietonu – gatunku programowo lekkiego i błahego – broni się i ma sens.
„Projekt: Prawda” to także pokrzepiająca książka o wyzwoleniu od strachu, emocjonalnego balastu, poczucia winy. Jedna z rozmówczyń Szczygła opowiada historię o tym, jak plastikowy Jezus spadł z krzyża prosto na jej kolana. Miała wtedy 16 lat i uczyła się w liceum u sióstr zakonnych, więc od razu połączyła ten fakt z wpojonym jej przez katechizm poczuciem winy: że Jezus spadł na nią za jej grzechy i teraz to ona musi go przybić do krzyża z powrotem. Rozmówczyni przypomina sobie podobną scenę z popularnego serialu „House of Cards” – tam też Jezus spada z krzyża („nie wytrzymał na swoim stanowisku”). Był jeszcze jeden serial i jeszcze jedna taka scena. W pierwszym sezonie genialnego „Louie” Jezusa z krzyża ściąga chłopiec, który nocą zakradł się do kościoła. Wcześniej katecheta z masochistycznym zacięciem opowiedział mu mękę Chrystusa, kładąc do głowy, że każdym swoim grzechem przybija go do krzyża jeszcze raz. W nocy chłopiec zdjął Jezusa z krzyża, wyjął z jego nadgarstków gwoździe i zdjął koronę cierniową. Tulił go i przepraszał. Potem skosił ochrzan i od zakonnicy, i od mamy, a Jezusa znów przybili. Scena zmyślona, ale w niej też jest jakaś prawda. Może o tym, że niektórzy wolą, by Jezus zawsze był na swoim miejscu, czyli na krzyżu.
Szczygieł pisze też o swojej prawdzie. Znalazł ją w Paryżu, kiedy siedział na tarasie kawiarni, którą trzy tygodnie wcześniej ostrzelali terroryści. Na chwilę ogarnął go niepokój, że mordercy wrócą, a on zginie. „I nagle uświadomiłem sobie: nie czuję żadnego strachu. Mogę zginąć przed tą kawiarnią. Proszę bardzo, mogę umrzeć z przyjemnością!” – pisze. I chyba to coś innego niż pęd do śmierci, bo gdzie indziej Szczygieł pisze: „Jeszcze nigdy tak nie żyłem: wiem dokładnie, co się ze mną stanie. Jutro będę żył lub nie i ani jednej z tych możliwości się nie obawiam”. A pamiętam, jak jeszcze niedawno Szczygieł powtarzał, że pisanie reportaży pomaga mu radzić sobie z dojmującym lękiem przed śmiercią. Wygląda więc na to, że Szczygieł się wyzwolił. Ciekawe, czy powiedziałby, że to rzeczywiście dzięki reportażowi. Oznaczałoby to, że reportaż może przezwyciężyć śmierć – to by było coś.
W Paryżu Szczygłowi towarzyszył tłumacz Alexandre, który powiedział, że też może umierać bez obawy, bo wierzy w Boga. Tak oto obaj doszli do tego samego miejsca, ale różnymi drogami, jeden ścieżką wiary, drugi – niewiary. Odnaleźli sposób, by dobrze żyć, nie bojąc się śmierci. A gdy wierzącego i niewierzącego łączą zgoda i dobro, to nie rozłączy ich nawet wszechmogący Bóg. To moja prawda numer dwa, którą mogę oddać Szczygłowi, jeśli wciąż je kolekcjonuje. Podebrałem ją od Camusa, którego duch tak ładnie unosi się nad „Projektem: prawda”.
Książka:
Mariusz Szczygieł, „Projekt: prawda”, Dowody na Istnienie, Warszawa 2016.