Pisanie o uniwersum Marvela z filmu na film coraz bardziej przypomina próby recenzowania pojedynczych odcinków serialu. Nie ma sensu wspominać o nich bez odniesień do całości, kiedy na dobrą sprawę dzieła takie jak „Wojna bohaterów” nie mają jednoznacznie wskazanego wstępu i zakończenia. Jako elementy wielkiej machiny produkującej rozrywkę, fragmenty fabularnych puzzli, na które składają się serie telewizyjne (i netflixowe), sceny po napisach, krótkie metraże oraz pisane równolegle komiksy, są zapewne starym-nowym zjawiskiem multimedialnym, które należałoby opisać, nie skupiając się wyłącznie na kinie.
Jest to trzynasty film z serii, która rozpoczęła się osiem lat temu premierą „Iron Mana”. Historia Tony’ego Starka, genialnego miliardera, który walczy ze złem w metalowym stroju własnej konstrukcji, był pierwszą samodzielną produkcją wytwórni Marvel Studios. To moment przełomowy, ponieważ pierwszy raz w historii wydawnictwo komiksowe, zamiast sprzedawać producentom filmowym prawa do ekranizacji swoich prac, zachowało pełną kontrolę nad wizerunkiem i zyskami z przygód swoich bohaterów. „Iron Man” okazał się nadspodziewanie dochodowy, zreanimował karierę występującego w tytułowej Roberta Downeya juniora i otworzył drogę do stworzenia bezprecedensowego we współczesnym kinie projektu – Marvel Cinematic Universe. Multimedialne, fikcyjne uniwersum czerpiące z niemal 80 lat publikacji wydawnictwa, którego rdzeniem są wychodzące w regularnych odstępach czasu blockbustery (w 2016 r. oprócz „Wojny bohaterów” pojawi się jeszcze jeden film, w 2017 zaś trzy następne) zapowiadane z dużym wyprzedzeniem. Przez kolejne części serii przewija się tych samych kilkunastu bohaterów; ich liczba wzrasta z każdym rokiem, gdyż pojawiają się nowi, a Marvel zdaje się wzdragać przed zabijaniem herosów i tworzy w siedzibie Iron Mana swoisty Olimp, miejsce spotkań, utarczek i romansów istot o nadludzkich zdolnościach. Wszystkie dzieła zdają się spajać dwa wątki: walka z organizacją terrorystyczną Hydra oraz przygotowanie do kosmicznego, czy też międzywymiarowego, konfliktu z pojawiającym się na razie tylko na marginesach fabuł Thanosem.
…żeglarzem, okrętem…
Tony Stark przeszedł w uniwersum kinowym Marvela długą i zaskakującą drogę. Iron Man z pierwszych części cyklu to (wedle jego własnych słów) geniusz, filantrop, milioner i playboy. Niemal idealny, niczym Randowski „Atlas zbuntowany” – wyrastający ponad porządek procedur, praw i instytucji – samodzielną decyzją o wycofaniu się z produkcji i sprzedaży broni chce wpłynąć na międzynarodową politykę i przechwala się, że za pomocą własnoręcznie skonstruowanego metalowego kostiumu „skutecznie sprywatyzował pokój na świecie”. Straumatyzowany z powodu wydarzeń z filmu „Avengers” (2012), uzależniony od swoich gadżetów, przechodzi przemianę, która staje się głównym tematem „Czasu Ultrona” (2015), a teraz również i „Wojny bohaterów”. Charyzma Roberta Downeya juniora, jego status gwiazdy (oraz być może najwyższa pensja spośród aktorów, którzy grają główne role w serii) czynią go niezmiennie głównym bohaterem Marvela, niezależnie od tego, czy w tytule danego odcinka mamy nazwę zespołu, czy, jak w przypadku ostatniej odsłony, Steve’a Rogersa, czyli Kapitana Amerykę. W najnowszym filmie chodzi znów o to, że przygnieciony poczuciem winy Stark chce odkupić dobrym uczynkiem wszystkie śmierci, które spowodowała jego działalność, tym razem poprzez wprowadzenie gromady superherosów pod ścisłą kontrolę organów państwowych.
Ale i Kapitan Ameryka przechodzi zaskakującą oraz zupełnie niezapowiedzianą przemianę. Ten hibernatus z epoki Nowego Ładu Roosevelta, głosiciel i praktyk poświęcenia jednostki dla dobra państwa, nagle sprzeciwia się Starkowi i jego towarzyszom w mundurach – a jego atak przychodzi z pozycji jako żywo libertariańskich. Co prawda w „Zimowym Żołnierzu” (2014) bohater ten pełni rolę whistleblowera, który niczym Edward Snowden ujawnia dokumenty organizacji zbierającej dane na temat obywateli Stanów Zjednoczonych, ale to jeszcze bez problemu mieściło się w etosie odpowiedzialnego za los państwa patrioty. Teraz reżyserzy Anthony i Joe Russowie jedną z dłuższych scen dialogowych przeznaczają na pouczenie, wypowiedziane ustami Kapitana, że jeśli pragnący działać człowiek jest nadzorowany przez jakikolwiek – nieważne czy instytucjonalny, czy indywidualny – podmiot, to tym samym traci odpowiedzialność za swoje decyzje. Mówi to, dodajmy, w kontekście przypominanych i jemu, i widzom konsekwencji wojny Mścicieli (Avengersów) z terrorem: destrukcji pewnego małego państwa na Bałkanach oraz wielu ofiar eksplozji w Nigerii. W podobnych okolicznościach bronić swojego prawa do podejmowania decyzji mógłby równie dobrze Donald Rumsfeld… Jakkolwiek twierdzenie, że filmy o walce superbohaterów ze wspomnianą już Hydrą są metaforą rozpoczętej za prezydentury Busha „wojny z terrorem”, może wydać się pewnym nadużyciem, pojawiający się w „Wojnie bohaterów” wątek zaangażowania ONZ w kontrolę ich poczynań może kierować uwagę w stronę pretensji wobec Stanów Zjednoczonych, które pojawiły się w chwili inwazji na Irak – co czyni opór Kapitana wobec kontroli trudnym do usprawiedliwienia.
Przyjaźń to magia
Poza tym jednym dialogiem rozważania polityczne się jednak w filmie nie pojawiają. O ile w „Zimowym Żołnierzu” tematem była próba lojalności Kapitana wybierającego między instytucją, w której pracuje, a ideami, w które wierzy, w „Wojnie bohaterów” najwyraźniej uznano, że podobne konflikty nie zainteresują widzów wystarczająco. Całą intrygę postawiono zatem na fundamencie rozrywających zespół Mścicieli gwałtownych emocji. Podkreślane już w zwiastunach motywy osobistej zemsty, zdrady i zawiedzionych przyjaźni mają usprawiedliwiać gotowość Kapitana i Starka do porzucenia niekończącej się walki z organizacją Hydra na rzecz wzajemnych pretensji. Zapewne wbrew intencjom twórców (którzy zdają się wskazywać, że to libertarianin z flagą na piersi, tytułowy bohater filmu, wykazujący się, w odróżnieniu od Iron Mana, bezwzględną lojalnością wobec przyjaciół, ma rację) to tylko potwierdza, że pozostawienie osobników, którzy tak łatwo porzucają swoją misję na rzecz prywatnych rozgrywek bez nadzoru, jest najgorszym możliwym pomysłem.
Ten spektakl to spirala zdrad i obietnic lojalności, testów, który Avenger woli którego tatusia, oraz ujawnianych w toku fabuły kolejnych niezaleczonych traum. | Tomasz Rachwald
Deklarujący wiarę w odpowiedzialność za swoje działania Steve Rogers angażuje się bowiem w nielegalną pomoc Bucky’emu, Zimowemu Żołnierzowi, poszukiwanemu za zamachy i morderstwa dokonane pod wpływem opracowanej przez Sowietów metody prania mózgu. Nie ufając niczyjemu etycznemu osądowi poza swoim własnym, zachęcony inspirującą mową upamiętniającą dokonania kobiety, która zrobiła karierę w zmaskulinizowanym świecie szpiegów lat 50. (sic!), Kapitan odmawia podporządkowania się przełożonym. To jeszcze może brzmieć przekonująco, twórcy dokonują jednak kuriozalnego zabiegu, każąc oświadczać Starkowi, że dzięki współpracy z rządem ma on nadzieję odzyskać sympatię swojej dziewczyny. Wychodzący z tych punktów spektakl to spirala zdrad i obietnic lojalności, testów, który Avenger woli którego tatusia, oraz ujawnianych w toku fabuły kolejnych niezaleczonych traum. Wygra ten, kto ma więcej przyjaciół. Przegrany pozostanie przeraźliwie sam. Formalna przyczyna konfliktu już nikogo nie obchodzi.
Kaboom!
To wszystko to jednak oczywiście pretekst, bo liczy się techniczny kunszt, z jakim przeniesie się na ekran komiksowe fajerwerki. Uznanie należy się pionowi operatorskiemu za zdolność do wytworzenia znacznej liczby znakomitych obrazów, które można by zapauzować, stworzyć kopię olejem na płótnie i powiesić w dużym pokoju. Tego rodzaju celebra kadrów, kompletnie nieobecna w „Zimowym Żołnierzu” i pastiszowa w „Czasie Ultrona”, tu osiąga poziom nieośmieszającej się powagi. Doskonałość osiągnięto też w clue całego filmu, starciu dwóch grup superbohaterów na lotnisku w Lipsku, gdzie udało się zrównoważyć czytelność scen akcji z zarysowaniem charakterystyk dwunastu (!) równorzędnych uczestników bijatyki. Wykazać mogą się zarówno opisani już główni antagoniści, jak i ich mniej znani towarzysze. Każdy otrzymuje wystarczającą ilość czasu na swoje firmowe odzywki i specjalne umiejętności, abyśmy nie mieli wrażenia, że ich obecność na ekranie to sztuczny zapychacz czasu i przestrzeni. Specjalne wyróżnienie należy się za udane wprowadzenie do uniwersum trzeciego w ciągu 14 lat Spider Mana (Anglik Tom Holland), tutaj niedojrzałego chłopca, w którym scenarzyści odnajdują wreszcie godnego wykonawcę wszystkich suchych dowcipów, w „Czasie Ultrona” rozdzielone między poważniejszych herosów. Gorzej sprawdza się Chadwick Boseman jako Black Panther – Amerykanin z Południowej Karoliny próbujący mówić akcentem ze środkowej Afryki to spektakl nieciekawy.
Poza tą wielką draką w Lipsku sceny akcji co nieco jednak nużą. Skupienie wielokrotnie utrudnia montaż zarażony chorobą, którą bez powikłań przechodzą filmy o Jasonie Bournie, ale niekoniecznie ich naśladowcy: serie ekstremalnie krótkich ujęć zamkniętych pomieszczeń rejestrowanych trzęsącą się kamerą. Skala przedsięwzięcia – fabuła obejmująca kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt postaci i miejsca akcji od Nigerii przez Nowy Jork, Wiedeń i Berlin aż do Syberii – jest wystarczająco trudna do ogarnięcia, a nieczytelne pojedynki bohaterów wielokrotnie zmieniających swoją przynależność „frakcyjną” wprowadzają dodatkowe zamieszanie. A kiedy jeszcze zacznie się kwestionować sens działań i cele Kapitana oraz Iron Mana, robi się niebezpiecznie. Burza emocji towarzysząca kulminacyjnemu pojedynkowi tych dwóch nie pomaga, jeśli naprawdę trudno uwierzyć, że przywódcy Mścicieli nie znajdują lepszego sposobu na pogodzenie się niż nawalanka pięściami.
* * *
Od czasów „Avengers” stosunki między bohaterami sprowadzają się do początkowej nieufności przechodzącej w uświadamianie sobie potrzeby współpracy dla dobra nękanego przez najeźdźców świata. W Marvel Cinematic Universe docieramy do szczytu ich wewnętrznego konfliktu, co, jak chyba wolno przypuszczać, stanowi bardzo dobre preludium przed zjednoczeniem w wielkim finale, którym będzie dwuczęściowe „Infinity War”, zapowiadane na 2018 i 2019 rok. Marvel stworzył najbardziej kasową serię kinową w historii i nadal utrzymuje zainteresowanie widzów. Wór z komiksowymi historiami do przełożenia na ekran wydaje się nie mieć dna. Jedyne, co może teraz powstrzymać tę serię, to starzenie się aktorów. Jako pojedynczy produkt każdy nowy film sprawia bowiem, mimo wad, wiele przyjemności. Dla przypadkowego widza będzie nieczytelny, ale już Marvel zadba o to, aby takich było coraz mniej.
Film:
„Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”, reż. Anthony Russo, Joe Russo, USA 2016.
*Ikona wpisu fot. materiały prasowe