Polskie media z upodobaniem piszą o nowym sondażu Reutersa, w którym Donald Trump i Hillary Clinton mają niemal równe poparcie, odpowiednio 40 i 41 proc. Z jednej strony, dla każdego, kto wie choć trochę o amerykańskiej polityce, jasne jest, że takie sondaże to pic na wodę: jako że prezydenta wybierają nie obywatele w wyborach powszechnych, ale elektorzy, tak naprawdę liczą się tylko głosy w poszczególnych, kluczowych stanach. Z drugiej strony, błędem byłoby ignorowanie tego sondażu, gdyż pokazuje on poważny problem, przed którym stać będzie Hillary, jeśli to ona zostanie kandydatką Demokratów.
Owszem, Clinton prowadzi w dwóch z trzech najważniejszych stanów, na Florydzie i w Pensylwanii. W Ohio jednak przewagę ma Trump. Od 1960 r. nikt nie wygrał wyborów, nie zwyciężając w co najmniej dwóch z tych stanów. Owszem, w niektórych, tradycyjnie „czerwonych”, republikańskich stanach (na przykład w Georgii czy Karolinie Północnej) Clinton równa się z Trumpem albo wręcz go przebija. Jednakże wszystko to nadal różnice na poziomie błędu statystycznego. Brać też trzeba poprawkę na to, że w tym cyklu wyborczym mylili się niemal wszyscy badacze opinii publicznej (nawet nieomylny Nate Silver), zgodnie przewidując, że Trump nie zostanie kandydatem Republikanów. Na pół roku przed wyborami najważniejsze wydają się jednak inne sondaże, wskazujące na ogromny elektorat negatywny obojga domniemanych kandydatów.
Negatywne zdanie o Trumpie, nie kryjącym swojej mizoginii i seksizmu, ma 70 proc. kobiet (stanowiących, dodajmy, większość elektoratu). To jednak nic w porównaniu z jego wynikami wśród Latynosów: nieprzychylną opinię na temat Trumpa ma aż 87 proc. (sic!) Amerykanów latynoskiego pochodzenia. Nawet na Florydzie, gdzie dominują konserwatywnie nastawieni Kubańczycy, liczba ta nie spada poniżej 73 proc. Trudno im się dziwić, biorąc pod uwagę dotychczasowe wypowiedzi Trumpa, zapowiadającego budowę muru na granicy z Meksykiem, oskarżającego obywateli tego kraju o to, że są gwałcicielami i przestępcami, grożącego deportacjami milionów nielegalnych imigrantów i ich dzieci. Latynosi – dotychczas często ignorujący wybory – masowo rejestrują się jako wyborcy i ich głos będzie zapewne kluczowy w takich stanach jak Nevada czy Floryda.
„Silnie negatywną” opinię na temat kandydata Republikanów ma aż 55 proc. wszystkich Amerykanów, co jest absolutnym ewenementem – Trump w tej kwestii o ponad 20 punktów procentowych bije dotychczasowego rekordzistę, George’a W. Busha, kiedy ubiegał się o reelekcję. Wszystko to powinno brzmieć jak świetna wiadomość dla Hillary Clinton, ale w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu i to – jak się zdaje – całkiem spora.
O czym bowiem świadczy to, że tak straszliwie niepopularny kandydat, jak Trump, depcze jej po piętach? Czy nie powinna go bić na głowę? Jeszcze niedawno perspektywę wygranej milionera w republikańskich prawyborach Demokraci traktowali z ledwie skrywaną radością, przekonani, że walka z Trumpem będzie dziecinnie łatwa. Sęk jednak w tym, że sama Clinton ma ogromny negatywny elektorat – ostrożnie licząc, to 37 proc., a w niektórych badaniach znacznie więcej. Tak jak Trump wypada źle wśród Latynosów i kobiet, tak Clinton nie cieszy się sympatią białych mężczyzn (stąd, na przykład, jej klęska w prawyborach w Zachodniej Wirginii), co nie jest dobrą prognozą dla kogoś, kto chce zwyciężyć w Ohio czy Pensylwanii.
Choć Bernie Sanders, na co wskazują nieustannie jego zwolennicy, w sondażach przeciwko Trumpowi wypada znacznie lepiej niż Hillary – nominacja Demokratów najprawdopodobniej przypadnie właśnie jej. Choć jedynym republikańskim kandydatem, który w sondażach bije Clinton, jest John Kasich – nie mając żadnych szans na wygraną w prawyborach, zawiesił kampanię.
Została dwójka kandydatów, która – eufemistycznie rzecz ujmując – nie budzi entuzjazmu ważnej części elektoratu swojej partii i ma poważny problem wizerunkowy wśród wyborców niezależnych. Niechęć do obojga kandydatów deklaruje ponad połowa z nich, a przecież to właśnie głos niezależnych będzie w listopadzie decydujący.
Barack Obama żartował niedawno na bankiecie dla dziennikarzy z powszechnej niechęci republikańskiej wierchuszki do obu wiodących kandydatów tej partii, Donalda Trumpa i Teda Cruza, porównując ten wybór do wyboru między stekiem a rybą. „Na pytanie: «stek czy ryba?», część z was wpisała «Paul Ryan» [republikański przewodniczący Izby Reprezentantów, którego bezskutecznie namawiano na kandydowanie, przyp. red.]. No cóż, nie ma takiej możliwości – albo stek, albo ryba. Możecie nie lubić steków i ryb, ale taki właśnie macie wybór”.
Wydaje się, że taki sam wybór zaoferowano właśnie wszystkim Amerykanom, wśród których – jak się okazało – znajduje się całkiem sporo wegan*.
* Na owym balu dziennikarzy opcji wegańskiej także nie uwzględniono.
**Ikona wpisu: źródło: Wikimedia Commons