Był typem pustelnika. Nie komentował bieżących wydarzeń, nie udzielał wywiadów. Podobno symulował nawet chorobę, aby uniknąć wciągnięcia do środowiska wiecznie sobą zajętej i przejętej literackiej braci. Chętnie przyjmował za to u siebie młodych, pielgrzymujących do jego położonego na jednym z warszawskich blokowisk mieszkania, by osobiście porozmawiać z Mistrzem. Przede wszystkim jednak zajmował się Dostojewskim, Mandelsztamem, Brodskim, Iwaszkiewiczem i wieloma, wieloma innymi. Pisał o klasycyzmie i romantyzmie, o pamięci i władzy. Czytał teksty biblijne, analizował obrazy i utwory muzyczne. Słowem – rozmawiał z „wielkimi cieniami”.

Rozmowy te nie były jednak nigdy owocem antykwarycznej ciekawości. Przybylski nie był typem historyka literatury, którego urzeka ów dziwny powab rzeczy zacnych, bo starych; samo skrzypienie otwieranej skrzyni, mieszczącej w sobie (prawdziwe lub zmyślone) pradawne skarby. Głosy z przeszłości stawały się pod jego piórem głosami współczesnych. I wszystkim, którzy umieli słuchać, mówiły rzeczy boleśnie aktualne.

Ból – pisząc o esejach Przybylskiego, nie sposób ominąć tego słowa. Bo przytłaczająca erudycja autora „Dostojewskiego i przeklętych problemów” nie miała w sobie nic z popisu, chęci wbicia odbiorcy w fotel. Była narzędziem umożliwiającym dotarcie do istoty rzeczy; pozwalała przedzierać się przez kolejne warstwy znaczeń. Zdania, którymi pisał swoje eseje, były jasne i gęste. Nie było w nich ani intelektualnego nadęcia, ani fałszywych pocieszeń. Przykładem choćby poniższy fragment o starości z „Baśni zimowej”:

„«Ja» jest dziełem myślącego ciała, czującej gliny. Na starość chowa się najczęściej w czaszce utytłanej prochem. Staremu Człowiekowi nie można prawić Heideggerowskich mądrości, że jest bytem-ku-śmierci, bo się roześmieje. Prędzej już można mu powiedzieć: «Jeszcze nie teraz». Byle zdanie to nie było konwencjonalnym pocieszeniem. Stary człowiek, nawet jeśli jest nadal radosny i twórczy, naprawdę już umarł. Żyje w ziemi i żywi się ziemią. Odżywia się tylko «pokarmami ziemskimi», chyba, że zaproszony na Wieczerzę Pana grzeje się w Kuchni Anielskiej. Usta, w których powstają słowa; czaszka, w której kołacze się myśl, pełne są już piachu.”

Zawsze fascynowało mnie u Przybylskiego to wymieszanie ducha i materii; słowa i piachu. Jak gdyby piach zamulał słowa, dusił je, przygniatał, ale zarazem był niezbędny, koniecznie potrzebny. Bo bez niego odrywają się od materii ludzkiego życia. Stają się obłokami, które suną obojętnie po niebie, hen, wysoko, nad głowami ludzi, niczego nie wiedząc o ich szczęściu i bólu.

Piasek to zresztą nie tylko wyobrażenie materii, ale i czasu. Słowo „piach” przywodzi na myśl przesypujące się powoli w klepsydrze ziarenka, zamieniające bezwzględnie, po cichu, każde „jest” w „minęło”. Problematyka przemijania to jedno z najważniejszych dla Przybylskiego zagadnień. Nie tylko dlatego, że teraźniejszość nieustająco odpływa, a przez to, niejako wbrew swojej pozornej namacalności, okazuje się niepochwytna. Również ze względu na niejasny status wspomnień, które nieraz wkradają się nachalnie do naszej świadomości i choć oficjalnie minęły, nie chcą do końca przeminąć.

„Kiedy przeszłość wynurza się z mroku nieobecności – czytamy w «Uśmiechu Demokryta» – świadomość może ją tylko przyjąć. Jak niespodziewanego i bezczelnego gościa. Często pojawia się jak grom w bezwietrzny, słoneczny dzień. Wracam z codziennych zakupów przez moje osiedle pogrążone w bujnej zieleni i podziwiam koty, które grzeją się na gorących karoseriach aut. Gdzieś w koronach pokaźnych już drzew śpiewa wilga. Z otwartego okna mieszkania na parterze sąsiedniego bloku dolatuje mnie zapach krupniku na wędzonce. Cieszę się więc, że ciągle żyję wśród tylu oszałamiających wspaniałości, i nagle, panie Migdał, mówi nasz nierozgarnięty szef szklarni w Staatsgut Tynne, idź pan do kancelarii, bo przyjechał ktoś z Kreislandwirtu i czegoś tam od pana chcą, i widzę plecy człapiącego pana Migdała, chwila ciszy, i dwa strzały dochodzące z podwórka.”

To, zdaje mi się, coś więcej niż wspomnienie z czasów wojny, zapis inicjacji kilkunastoletniego chłopca w ten świat, z jego „ogromem zła i odrobiną dobra”. W samym wysiłku zapisywania tego rodzaju wydarzeń dostrzegałbym rodzaj zmagania się z rzeczywistością; próbę przeobrażenia chaosu w porządek. Potrzebę wydobywania tego, co się przeżyło, z czeluści rzeczy nienazwanych i bezkształtnych. Bo przecież, jak pisał Przybylski, „tylko zapisane słowo wygra z materią”. Lub chociaż czasami, w tych rzadkich przypadkach, kiedy uda się nadać mu odpowiedni kształt, może z materią wygrać. Przez chwilę. Bo również słowa wydane są na łaskę zawsze niepewnej i prędko gasnącej ludzkiej pamięci. Z czasem i one – jak wszystko, co mieści w sobie ludzka czaszka – przemienią się piach.