Jakiś czas temu znajoma, której gust bardzo szanuję, poleciła mi wyprodukowany przez telewizję NBC serial „Hannibal”. Zachwalała go jako dzieło mroczne i wielopiętrowe. Postanowiłem więc skosztować tej strawy, choć mój stosunek do najsłynniejszego kanibala popkultury był od długiego czasu co najmniej dwuznaczny.
Na czym ta dwuznaczność polegała? Otóż z jednej strony jestem entuzjastą „Milczenia owiec”. Uważam, że to film gęsty i znakomicie opowiedziany, z doskonałymi kreacjami aktorskimi (nie tylko Jodie Foster i Anthony’ego Hopkinsa, lecz także drugoplanową rolą Scotta Glenna). Z drugiej strony, pamiętam, jak oglądałem w kinie kontynuację „Milczenia owiec” – wyprodukowanego w 2001 r. „Hannibala”. Film ten spełniał w stu procentach przepowiednię samego Hopkinsa, który przez lata wzbraniał się przed ponownym zagraniem Lectera, twierdząc, że kolejne filmy mu poświęcone będą już tylko wyrazem niezdrowej fascynacji „geniuszem” fikcyjnego seryjnego mordercy. Pamiętam dokładnie, jak przy finałowej scenie, w której Hopkins częstował siedzącego przy stole z rozprutą głową Raya Liottę kawałkiem jego własnego mózgu, ktoś w rzędzie za mną szepnął do koleżanki lub kolegi: „Ale czad!”. Nie miałem wrażenia, by była to głupia reakcja na dobry film. Nie, to było trafione w dziesiątkę. Właśnie o ten rodzaj „czadu” twórcom chodziło.
Z tak pomieszanym backgroundem zasiadłem do oglądania „Hannibala” – serialu. Na początek postanowiłem skosztować dwa, góra trzy odcinki. W końcu wystarczy zjeść parę łyżek zupy, by wiedzieć, jak smakuje. Tak samo rzecz się miała z Hannibalem Lecterem – trzeba było odkroić z jego ciała parę kawałków mięsa, by przekonać się, jakie są walory całości. Wyciągnąłem więc patelnię, poddusiłem kawałki mięsa na wolnym ogniu i rzuciłem na talerz. Nie doprawiałem niczym, aby nie psuć smaku, choć Hannibal (a z nim, jak podejrzewam, również część jego fanów) bawiłby się zapewne myślą, czy do ludzkiego mięsa bardziej pasuje białe, czy też czerwone wino. Ja jednak bez zbędnych ceregieli nabiłem na widelec pierwszy kawałek. Wziąłem do ust, chwilę pożułem, wyplułem.
Nie będę oczywiście oceniał całej strawy, a jedynie to, czego skosztowałem (trzy pierwsze odcinki pierwszej serii; w pełni reprezentatywne dla całości, jak mnie zapewniono). Rzecz była wyjątkowo niesmaczna, choć podana z elegancją godną najlepszych restauracji – wysmakowane kadry, zgrabna gra światła i mroku. Ale w kinie, podobnie jak w każdej sztuce (a każda sztuka ma w sobie coś z kanibalizmu), liczy się koniec końców nie błysk wypolerowanych sztućców czy gustowne udekorowanie stołu, ale to, co ląduje na talerzu. A tu pełne rozczarowanie. Miał być krwisty stek, wyszło danie całkowicie bezmięsne.
Wkładany w nienagannie skrojone garnitury Lecter wydaje się tylko przystrojonym na Bonda diabłem na miarę wyobrażeń rodem ze szkółki niedzielnej. | Jan Tokarski
Trup ściele się w serialu gęsto i bezsensownie. Stopień makabryczności pokazywanych zbrodni jest taki, że zamiast budzić u widza poczucie grozy, wywołuje raczej śmiech podobny do tego, jaki odzywa się w nas na widok karykatury. Co gorsze, tzw. suspens jest absolutnie przewidywalny. Gdy w jednym z odcinków bohaterowie odnajdują zakopane w lesie ciała, posadzone obok siebie niczym grządki w ogródku, można mieć pewność, że jedna z wystających z zieleni niczym gałązki ludzkich dłoni poruszy się. I tak się oczywiście dzieje.
Papierowi, komiksowi (w złym sensie tego słowa) są również bohaterowie. Śledztwo agentom FBI pomaga w serialu prowadzić niejaki Will, posiadający niezwykły dar wczuwania się w zbrodniarza i oglądania w wyobraźni tego, jak dokonano mordu. Ta zdolność prowadzi go oczywiście na skraj psychicznego załamania. Twórcom najwyraźniej nie przyszło do głowy, że samo oglądanie trupów (a co dopiero rozpruwanych tak masowo i efektownie, jak w „Hannibalu”) może wywołać u normalnego człowieka podobne skutki. Jeżeli Bryan Fuller, twórca serialu, miał jakieś motto, musiało ono brzmieć: „Precz z subtelnościami!”.
Najsłabiej wypada jednak sam tytułowy bohater, grany skądinąd przyzwoicie, choć właściwie przy pomocy jednej i tej samej maski, przez Madsa Mikkelsena. Lecter ma być oczywiście uosobieniem zła i demonizmu, ale trudno brać go poważnie. Kiedy w jakichś scenach mamy usłyszeć z jego ust coś w intencji twórców mrocznego, brzmi to trochę tak, jak gdyby Paulo Coelho naczytał się Darwina lub postanowił zostać Dostojewskim. Nawet wkładany w nienagannie skrojone garnitury i wnętrza eleganckich pomieszczeń Lecter wydaje się tylko przystrojonym na Bonda diabłem na miarę wyobrażeń rodem ze szkółki niedzielnej.
Skojarzenie z agentem 007 jest zresztą nieprzypadkowe. Lecter i Bond to dwie ikony popkultury wyrażające skrajne aspiracje społeczeństw konsumpcyjnych. Obaj są doskonałymi konsumentami. Bond gustuje w kobietach, martini z lodem i zabijaniu bad guys; Lecter w dobrym winie, patroszeniu ludzkich ciał i delektowaniu się ich co smakowitszymi kąskami. Pierwszy daje swoim widzom model, do którego mogą się zbliżyć (choćby kupując sportowy samochód, nawet jeśli pozbawiony wyrzutni rakiet); drugi ma im do zaoferowania wrażenie, że skosztowali zakazanego owocu. Bo przecież nawet w społeczeństwie wyemancypowanych konsumentów istnieją wciąż pewne tabu i nie wszystkie rodzaje mięsa można legalnie skosztować.
Najbardziej uderzyło mnie jednak nie to, że serial epatuje przemocą, jak gdyby jego twórcy brali udział w jakimś groteskowym konkursie na najbardziej monstrualną serię morderstw. Rozstrzygający był z mojej perspektywy sposób, w jaki pokazane zostały w nim ofiary dokonujących się co chwila morderstw. To tylko broczące krwią kukły; kawałki mięsa, które można układać w fantazyjnych kształtach, rozpruwać na strzępy, zaszywać jedne w drugich.
Żeby było jasne: lubię mroczne i dosadne kino; mogę zaakceptować, że na ekranie dzieją się makabryczne rzeczy. Ale nie jestem w stanie przełknąć tego, że u twórców wspomnianej makabry nie czuć ani grama współczucia dla tych, których ona dotyczy. Dlatego właśnie serialowy Lecter – na ile zdołałem się zorientować z tych kilku kawałków, które spożyłem – bynajmniej nie jest mroczny. Nie ma nic do powiedzenia na temat zła ani o tym, jak straszny jest świat, w którym żyjemy.
Krwista strawa? Ależ nie! To odgrzana w mikrofalówce sałatka jarzynowa, dla efektu polana sosem pomidorowym z wielkimi płomieniami i napisem „Diablo!” na etykiecie. Dziecko konsumenckiej nudy, zawsze głodnej mocnych wrażeń, ale coraz mniej zdolnej je odnaleźć. Względnie, komiksowa fantazja, zlepiona z wyobrażeń gimnazjalistek o tym, jak wygląda „prawdziwe zło”. A gimnazjalistki, jak wiadomo, lubią snuć sobie na ten temat rozmaite wyobrażenia. Nie tylko dlatego, że czują się przez to dojrzalsze. Przede wszystkim ze względu na to, że oglądając coś „tak strasznego”, można sobie popiszczeć inaczej niż na koncercie Justina Biebera.
Inaczej? Nie, tak samo. W obydwu przypadkach twórca osiąga swój cel zawsze, kiedy odbiorca powie: „Ale czad!”.