vineland_pol

Na tylnej okładce powieści Thomasa Pynchona pt. „Vineland” wydawca wielkimi literami informuje czytelnika, że jest to „KSIĄŻKA, NA KTÓRĄ AMERYKAŃSCY CZYTELNICY CZEKALI 17 LAT”. Biorąc pod uwagę, że powieść po raz pierwszy została wydana w Stanach Zjednoczonych w 1990 r., okazuje się że polscy czytelnicy czekali na to dzieło w sumie 42 lata (w Polsce została wydana przez wydawnictwo Albatros w 2015 r.). Po ponad czterech dekadach oczekiwania warto zadać sobie pytanie, czy było warto.

Thomas Pynchon, wyświechtany już przykład „pisarza odludka”, postać tajemnicza i niedostępna, cieszy się na całym świecie opinią jednego z najwybitniejszych żyjących amerykańskich autorów. Jest laureatem kilku najważniejszych nagród przyznawanych artystom w Ameryce oraz zdobywcą nagrody National Book Award for Fiction, którą otrzymał w 1974 r. za powieść „Tęcza grawitacji”. Niepowtarzalny styl, złożoność fabuły, groteska i cięte, często wodewilowe poczucie humoru – to znaki rozpoznawcze tego autora, wymieniane jednym tchem przy praktycznie każdej z jego książek. „Vineland” nie odbiega od sztancy, a na ponad pięciuset stronach polskiego wydania dostarcza nam wszystkiego, czego moglibyśmy spodziewać się po autorze fenomenalnych, paranoicznie poplątanych powieści, takich jak „49 idzie pod młotek” czy „Wada ukryta”.

Miejsce akcji to północna Kalifornia. Czas – rok 1984. Tytułowe miasteczko Vineland to ostoja dla starzejących się hipisów, którzy borykają się z Ameryką uwikłaną w wojnę z narkotykami (ang. war on drugs), Ameryką, której władze postawiły na inwigilację i przymus bezpośredni. Przepastne bazy danych FBI zbierają dane o każdym i o wszystkim, niepokornych zamyka się w więzieniach albo zakładach psychiatrycznych, a o losie zebranych informacji decydują niejasne intencje aparatu władzy i represji… lub osobiste, fundamentalnie ludzkie pobudki decydentów.

Podążamy za historią życia Zoyda Wheelera, jego córki Praire i byłej żony Frenesi oraz wszechmocnego prokuratora Brocka Vonda. Vond odbija Zoydowi żonę, zostawia jednak nowo narodzoną córkę, a kiedy po latach powraca, aby odszukać kochankę, która postanawia uciec także od niego, burzy pozorny spokój rozbitego Zoyda. Strach przed szałem Vonda zmusza młodą Praire do ucieczki z rodzinnego domu, co staje się pierwszym krokiem na jej, nie do końca zaplanowanej, ścieżce do poznania historii tajemniczej matki oraz pretekstem do opowiedzenia historii o zagubionym pokoleniu i nowej rzeczywistości, której musi ono stawić czoła. Oprócz czterech kluczowych postaci przez powieść przewija się jeszcze cała masa bohaterów epizodycznych – od duchów, agentów FBI i ninja po nastoletnich muzyków, producentów filmowych, związkowców z Hollywood i członków jakuzy oraz włoskiej mafii. Pynchon jak rzadko kto potrafi portretować przedstawicieli danej epoki. Chociaż wiele z nich to groteskowe ludzkie parabole, to jednak razem składają się na obraz społeczeństwa w krzywym zwierciadle Pynchonowskiej krytyki rzeczywistości.

Vineland_ang

To, co zazwyczaj sprawia, że powieści Pynchona wydają się napisane na planie wstęgi Möbiusa, gdzie z pozoru tylko nielogiczne wątki zbiegają się w zupełnie niespodziewanym miejscu, szybko okazuje się wielkim nieobecnym tej powieści. Różnica pomiędzy „Vinelandem” a chociażby „Wadą ukrytą” jest subtelna, jednak efekt skali sprawia, że po pięciuset stronach nie można jasno powiedzieć, czemu całość rozpadła się na zbiór surrealistycznych i groteskowych epizodów, które łączy kilka postaci. Brakuje tu zdecydowanie sprawczej siły usprawiedliwiającej ten, momentami nawet przyjemny, teatr absurdu. Podczas gdy w innych powieściach Pynchona poczucie narastającej entropii zazwyczaj zmierza do swego rodzaju kulminacji, która – przynajmniej w teorii – ma nam zaoferować jakieś wytłumaczenie i jest obietnicą odsłonięcia ukrytego kilka poziomów głębiej porządku, w „Vinelandzie” ten układ wydaje się odwrócony. Mimo że pozostaje ona nadal mocno pokrętna, fabułę daje się śledzić.

Powieść ma konstrukcję szkatułkową i z każdą opowiedzianą historią cofamy się o krok, dwa albo trzy wstecz, poznając nowych ludzi i wątki, które ostatecznie mają połączyć się w całość, ukazując prawdę o całej sieci połączeń między żywymi, martwymi, współczesnością, przeszłością i najpewniej przyszłością. Rdzeń książki to niekończące się powroty do przeszłości bohaterów, która stopniowo ujawnia, dlaczego trafiamy na nich w takich, a nie innych konfiguracjach. „Vineland” to także historia o braku karmicznej równowagi, na którą cierpią całe pokolenia Amerykanów, reprezentowane, domyślam się, przez tajemnicze społeczności Tanatoidów, duchów, które nie do końca są martwe, ale z pewnością nie są już żywe, trwających „z kamienną powagą poza przyczyną i skutkiem, odrzucając wszelkie próby negocjacji i pojednania, podążając poprzez kałuże nocy, w których nikt inny oprócz haniebnie opętanych nie porusza zapomnianych przez wszystkich krzywd […]” (s. 541).

Jednak do katharsis nie dochodzi. Konkluzja wydaje się dziwnie osobista, a element uniwersalnej „lekcji” przepada gdzieś po drodze. Być może to kwestia zawiedzionych oczekiwań, które czytelnik wnosi do lektury kolejnej powieści tego samego autora, tym bardziej, że Pynchonowi zdarzyło się mierzyć z zarzutami o wtórność.

vineland_ang_2

A może to kwestia dosyć bezpardonowo prezentowanego przesłania tej powieści? Od niemalże samego początku wiadomo, że jest to jeden wielki pamflet, który oskarża i ocenia Amerykę, hipokrytkę w absurdalny i nieskuteczny sposób walczącą z narkotykami, a jednocześnie uzależniającą swoją populację od „pudła”, czyli telewizji, która ma prać mózgi i czynić masy uległymi. W jakimś stopniu temat na pewno pozostaje aktualny, lecz trudno uciec od poczucia, że w drugiej dekadzie XXI w., po aferze Snowdena, WikiLeaks, Panama Papers i całej gamie naruszeń prywatności w wykonaniu służb wywiadowczych z całego świata, buntowniczy wydźwięk powieści brzmi wtórnie i jest po prostu nudny. Na tym polu rzeczywistość już dawno stała się ciekawsza od fikcji.

W konsekwencji elementy, które mogły być jedynie tłem dla bardziej uniwersalnego przesłania, ostrzeżenia, są najciekawszym składnikiem powieści. Wątki utraconej miłości, nieprzystosowania czy zagubionej tożsamości, czyli elementy uzupełniające przerażający w swej grotesce i śmieszny w Pynchonowskim ujęciu amerykański kompleks wojskowo-przemysłowy (ang. military-industrial complex), stają się pierwszorzędne.

W ramach tych pojedynczych epizodów Pynchonowi udaje się czasem w piękny, niemal poetycki sposób opisywać wydarzenia z pogranicza rzeczywistości i narkotyczno-onirycznej strony ludzkiego istnienia, do której bohaterowie tak chętnie i często powracają. Jeśli czytelnik umie i pozwoli sobie na przerwę w śledzeniu fabuły, może doświadczyć kilku przyjemnych, literackich uniesień.

„Zapadła noc jak koniec filmu. Alkohol lał się strumieniami i wkrótce odszpuntowano mieszczące się w skrzydle rezerwowe zbiorniki taniej wódki. Niektórzy pasażerowie padli nieprzytomni, innym szkliły się oczy, jeszcze inni zrzucili obuwie i tańczyli przy złowrogich, pracujących wolno i metodycznie na pokładzie żołnierzach w szklanych maskach” (s. 95).

Pynchon to świetny pejzażysta. W unikalnym stylu potrafi odmalować epokę – w tym wypadku lata 60., bo chociaż akcja toczy się w 1984 r., to większość czasu spędzamy meandrując pomiędzy wspomnieniami ludzi, których ukształtowała epoka dzieci kwiatów, czas rewolucyjnych zapędów i wolnej miłości. Do motywu pokolenia, które nie może pogodzić się z odejściem pewnej ery, Pynchon powróci zresztą dużo później, bo w 2009 r., w „Wadzie ukrytej”. Zarówno tam, jak i w „Vinelandzie” czytelnik dowie się o muzyce czy filmach, które symbolizują Amerykę tamtych lat. Całość kipi od odniesień, aluzji i popkulturowych mrugnięć okiem. Niestety, nawet dla zawziętego pasjonata amerykańskiej kultury popularnej duża część może pozostać nieuchwytna. Częściową winę za to ponosi tłumaczenie.

 

vineland_fr

W polskim przekładzie natrafimy na sporo interesujących spolszczeń. Informatorzy FBI stają się „TW”, a program telewizyjny na najbliższy tydzień to „Tele Tydzień”. Do tego dochodzi tłumaczenie tytułów kultowych amerykańskich seriali czy sitcomów. Nie jestem przeciwnikiem takiej strategii w tłumaczeniu, ale warunkiem jej sukcesu, na jakimkolwiek poziomie, jest spójność.

Tymczasem wybory tłumacza wydają się arbitralne. Z jednej strony „Tele Tydzień” ma przenieść powieść na grunt kultury polskiej, z drugiej jednak trzeba sobie zadać pytanie: po co? Autor, który słynie z odniesień do popkultury amerykańskiej, robi to za pomocą jej oryginalnych elementów. Ich spolszczanie przynosi chyba więcej szkody niż pożytku. Od czasu do czasu tłumacz stosuje też przypisy. I akurat ta na ogół kontrowersyjna taktyka, której zarzuca się zaburzanie naturalnego rytmu czytania, moim zdaniem w przypadku Pynchona sprawdza się nader dobrze. Ostatecznie znaczna część frajdy z lektury jego książek wynika właśnie z rozpoznawania i zrozumienia subtelnych wtrętów i aluzji. Jednak przypisy pojawiają się rzadko i trudno domyślić się, jaki klucz został obrany przy ich wyborze.

A więc czy warto było czekać cztery dekady na czwartą z kolei (chronologicznie) powieść Pynchona? Jak zwykle na takie pytanie odpowie indywidualny gust czytelnika, ale mając w pamięci pozostałe powieści autora „Tęczy grawitacji” – w większości obecne już na naszych półkach w polskim przekładzie – trudno podzielać ekscytację obwieszczającą koniec czytelniczego wyczekiwania wypunktowaną wielkimi literami na tylnej okładce „Vinelandu”.

 

Książka:

Thomas Pynchon, „Vineland”, przeł. Jędrzej Polak, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2015.