A wydawało się, że będzie tak pięknie. Kiedy w jednym z sondaży Trump przegonił Hillary Clinton, republikańska wierchuszka, wcześniej kręcąca nosem na kandydaturę milionera, zgłaszająca obiekcje, dająca sobie czas na „przemyślenie sytuacji”, nagle zmieniła zdanie. Paul Ryan, spiker Izby Reprezentantów i nominalny przywódca partii, który niewiele wcześniej mówił, że „nie jest jeszcze gotów na poparcie Trumpa”, 2 czerwca znalazł w sobie brakującą gotowość, „pewien, że [Donald] pomoże urzeczywistnić program [Partii Republikańskiej]”.
Poparcie zaczęli na wyprzódki deklarować inni: Marco Rubio zapomniał o tym, że nazywał kandydaturę Trumpa „niebezpieczną i przerażającą”; John McCain, że Trump kwestionował jego bohaterstwo wojenne (przypomnijmy: pięć i pół roku wietnamskiego więzienia i tortur); przekonać dali się nawet „umiarkowani” Republikanie, zarówno starej daty (Bob Dole, kandydat GOP dwadzieścia lat temu), jak i nowej (Jon Huntsman, swego czasu nadzieja partyjnej frakcji liberalnej).
W odpowiedzi Trump zapowiedział ucywilizowanie swojej kampanii i stonowanie języka, a w zamian Republikański Komitet Krajowy zaczął pomagać mu w zbieraniu funduszy na kampanię. Do tego badania preferencji wyborczych wykazały też, że po oczyszczeniu pola z pozostałych republikańskich kandydatów Trump zyskuje poparcie republikańskich wyborców w takim samym tempie, jak nominaci GOP we wcześniejszych wyborach. Wydawało się, że pożar został opanowany i wszystko zmierza w dobrym kierunku. Przynajmniej dla Republikanów. W topniejącym obozie #NeverTrump, przypominającym coraz bardziej Okopy Świętej Trójcy, pozostał właściwie tylko niezłomny senator Lindsey Graham.
Nie minął miesiąc, a utemperowanie Trumpowego języka ograniczyło się do tego, że milioner bodaj raz użył telepromptera z napisanym wcześniej przemówieniem. Strumień (nie)świadomości wypowiadanej na poziomie językowym amerykańskich jedenastolatków nadal płynął szerokim strumieniem. Sędziego, który rozpatruje sprawę jednego z wielu podejrzanych biznesów Trumpa, zaatakował od strony rasowej, kwestionując jego obiektywizm z powodu latynoskiego pochodzenia, co nawet Ryan nazwał „podręcznikowym przykładem rasizmu”. Odebrał również akredytację prasową dziennikarzom „Washington Post” z powodu „nieuczciwego” relacjonowania jego kampanii (z amerykańskimi mediami z zasady nie warto zadzierać, ale z „WP” szczególnie, o czym przekonał się swego czasu Richard Nixon).
Zrównanie się w sondażach z Hillary Clinton okazało się chwilową anomalią i poparcie dla Trumpa szybko nie tylko wróciło do dawnego poziomu, ale i spadło jeszcze bardziej. | Piotr Tarczyński
Reakcja Trumpa na masakrę w Orlando: niezbyt skrywane schadenfreude i oskarżenie prezydenta Obamy o zdradę wzbudziły powszechny niesmak. Mitch McConnell, lider GOP w senacie, wykrztusił tylko, że „tym razem nie będzie komentował wypowiedzi kandydata”. Zrównanie się w sondażach z Hillary Clinton okazało się chwilową anomalią i poparcie dla Trumpa szybko nie tylko wróciło do dawnego poziomu, ale i spadło jeszcze bardziej. Trudno jednak nawet powiedzieć, że nadzieje republikańskiego establishmentu okazały się płonne, bo opierały się na całkowicie nierealistycznym założeniu. W końcu już 31 maja Trump otwarcie oświadczył w czasie konferencji prasowej: „Sądzicie, że się zmienię? Nie zmienię”.
Tak czy inaczej, głosy poparcia zamieniły się w nerwowe kaszlnięcia, pomruki niezadowolenia, w najlepszym razie pełne konsternacji milczenie. Co najmniej jeden gubernator i jeden senator, którzy wcześniej poparli Trumpa, zmienili zdanie; inni wracają do „zastanawiania się”, nawet Rubio przypomniał sobie, że kody nuklearne w rękach Trumpa nie będą bezpieczne, choć – uwaga – poparcia nie cofnął.
W Partii Republikańskiej znów, jak parę miesięcy temu, mówi się o buncie. To prawda, że zasady rządzące konwencją partyjną mogą w każdej chwili ulec zmianie – na przykład tak, by pozwolić delegatom zagłosować na kogo chcą, a nie na zwycięzcę prawyborów. Decyzja o zmianie reguł musiałyby jednak zostać zaakceptowana przez większość ogólnej liczby delegatów. Czy tak się stanie? Szanse na to są niewielkie, ale bez wątpienia trwa liczenie szabli i szacowanie, czy do Okopów Świętej Trójcy w ogóle opłaca się wracać.
Szczególnie ważna rola przypada tu Ryanowi, który z urzędu będzie przewodniczącym mającej się odbyć w Cleveland konwencji. Jego pozycja jest nie do pozazdroszczenia – ostatnio uprawia ekwilibrystykę naprawdę mistrzowskiej klasy. Z jednej strony wzywa do jedności, powtarza, że Donald wygrał partyjne prawybory, a zadaniem spikera izby jest wspieranie kandydata; z drugiej – nie waha się krytykować Trumpa i zaznacza, że ostatnia rzecz, jaką zamierza zrobić, to namawiać delegatów do tego, by postępowali „wbrew swojemu sumieniu”. Troska Ryana o czyste sumienie Republikanów jest naprawdę ujmująca, ale prawdę mówiąc, chyba trochę spóźniona.
* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Donkey Hotey; Źródło: Flickr.com