Prosty montaż materiałów prasowych, którym posłużyli się autorzy przedstawienia w Teatrze Polskim w Bydgoszczy nie jest zabiegiem odkrywczym. W swojej przejrzystej poetyce pozwala jednak dostrzec, jak dyskretnie znieczula nas papier. Portret przewodniczącego Samoobrony (re)konstruowany z gazetowych ścinków, którym w wielokrotnym zoomie przygląda się domorosły śledczy (Jan Sobolewski), to dagerotyp nastrojów i społecznych pęknięć. Libański reżyser Rabih Mroué wraz z duetem dramaturgów – Martą Keil i Piotrem Grzymisławskim – wyraźnie odcinają się od ostentacyjnej bezpośredniości krzykliwych nagłówków prasowych, by skierować uwagę widza na mechanizmy konstruowania i dystrybucji wizerunku. W tym sensie na niewidzialnym bocznym torze wobec motywu przewodniego rozgrywa się dochodzenie dotyczące funkcji mediów, które – zamrażając wybrane kadry – decydują o tym, co na zawsze trafia do banku zbiorowej pamięci.
Z Wersalu na wersalkę
Być może Andrzej Lepper nie był najgładszym modelem, jednak jego prasowi portreciści dołożyli wszelkich starań, by stworzyć wrażenie, iż przewodniczący Samoobrony zawsze pozował przepasany sznurem od snopowiązałki. Wyłaniający się spod zwałów gazet portret polityka to swoisty zbiór haseł dotąd nienapisanej Encyklopedii Pogardy. „Napalony na władzę Mulat”, „lump z Samoobrony”, „chłopski watażka”, „nowy Szela”, to tylko niektóre z medialnych etykietek Leppera. Tymczasem, jak uczył nas Michel Foucault, nazywanie nigdy nie jest czynnością niewinną. To gest polityczny, który ustala granice nie tylko królestw semantyki, lecz także władzy. A tu Wersalu nie będzie, o czym w spektaklu przypomina jeden smętnie wiszący kryształowy żyrandol, jakby podstępem uprowadzony z Sali Lustrzanej do rzeczywistości Polski lat 90. O tym, że rodzima filia Wersalu powstać wówczas nie mogła, przypominają także obrazy przechowane w zbiorowym imaginarium: hałdy zboża wysypywanego na tory, blokady dróg i rozlewanie gnojowicy. W ówczesnej rzeczywistości społeczno-politycznej, która sama była krnąbrna i podszyta wandalizmem, odnalazł się Lepper. Na fali narastającego niezadowolenia i podziałów klasowych przepoczwarzył się ze skromnego rzecznika chłopskich interesów w pierwszoligowego gracza.
Prowadzone przez Sobolewskiego śledztwo w sprawie śmierci Leppera nie może wyzwolić się od ciężaru publicystyki, która – mimochodem – zaaresztowała także teatr. | Wiktoria Wojtyra
Ewolucja wizerunku Leppera na przestrzeni ponad dwudziestu lat staje się w spektaklu kalejdoskopowym portretem polskiej transformacji. Choć polityk ten zaczął podróżować klasą biznes, przez elity, do których pretendował, nadal wytykany był jako pasażer bez biletu, a niestarzejące się „Jak to znać geszefciarza i parweniusza” nader często kierowano w różnych wariantach pod jego adresem. Zaakcentowanie tej nieoczekiwanej przemiany Leppera i zderzenie jej z pogardą oraz lekceważeniem elit mogło przynieść wiele interesujących napięć, które w spektaklu jakby rozeszły się po tafli z ułożonych na scenie artykułów prasowych. Prowadzone przez Sobolewskiego śledztwo w sprawie śmierci Leppera nie może wyzwolić się od ciężaru publicystyki, która – mimochodem – zaaresztowała także teatr.
Tym, co uderza w spektaklu najbardziej, jest wywrotowa koncepcja myślenia o Polsce poprzez pryzmat jednostki marginalizowanej, zepchniętej na pobocza „nowej” rzeczywistości. Mimowolnie wpędzając w wypierane, a nieprzedawnione lęki, przypomina o mozolnym pokonywaniu klaustrofobii, w której utknęliśmy politycznie i mentalnościowo, sparaliżowani galopującym kapitalizmem i kompleksami wobec Zachodu. Czy już dostatecznie wprawiliśmy się w ekologicznej wrażliwości, pozbyliśmy akcentu przywiezionego z małych miasteczek, a dawne podziały społeczne znikły? Z poczucia samozadowolenia publiczność wytrąca detektyw Sobolewski, który w myśl szyderskiego przysłowia „znać pana po cholewach”, bierze pod lupę buty widzów.
„Po nas choćby potop”
Mimo pokusy, by obwołać Leppera bohaterem tragicznym, jednostką, która spostrzega, że jest przykrywką dla niezależnych od niej mechanizmów sprawowania władzy – medialnej nagonki z seksaferą w tle i wielopoziomowego zaszczucia – nie sposób nie odnotować, że Lepper wielokrotnie upupiał się sam. Kołtuński rys swojego medialnego wizerunku przypieczętował odrażającym komentarzem w sprawie seksafery: „Czy można zgwałcić prostytutkę”. O performatywnej mocy tej wypowiedzi świadczy finałowy monolog kobiety z widowni (Małgorzata Trofimiuk), która stara się złagodzić seksistowskie wybryki przewodniczącego Samoobrony, z wdzięcznością odnosząc się do lidera ugrupowania, które otworzyło przed nią nowe możliwości. Kobieta z widowni jako jedyna buduje zażyłość z publicznością, stwarzając pozory bycia rzeczywistą działaczką Samoobrony. Jej emocjonalna, prywatna historia społecznego awansu, stwarza chwilową iluzję afektywnej wspólnoty, która rozpada się, gdy Trofimiuk z widowni zbiega na scenę, okazując się profesjonalną aktorką. Interesujące zanadrze dla głównego wątku spektaklu zapewniają muzyczne kontrapunkty Piotra Wawra i Łukasza Macieja Szymborskiego, dopiero jednak w zestawieniu z monologiem Trofimiuk stają się rewolucyjnymi songami o brechtowskim rodowodzie. Pieśń „My ze spalonych wsi, my z głodujących miast” uzgadnia się z osią jej opowieści o starciu rolników z policjantami.
„Tu Wersalu nie będzie!” to kolizja narodowych fobii, które uosabiał Andrzej Lepper. Spektakl przypomina jednak, że wszystko, co mamy, to jedynie dostęp do medialnych sobowtórów przewodniczącego Samoobrony. Fantasmagoryczne pomieszanie, w jakie zabłąkały się okruchy faktów, w spektaklu odzwierciedla kłopotliwe sąsiedztwo nekrologu i surrealistycznego pochodu agresywnych prostytutek w przebraniu pielęgniarek. Przekrzywione peruki w stylu Marii Antoniny, które wykonawcy zakładają w ostatniej scenie, po raz kolejny nie pozostawiają złudzeń, że bierzemy udział w przedłużającej się stypie polskiego Wersalu.
Spektakl:
„Tu Wersalu nie będzie!”, reż. Rabih Mroué, Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 18 czerwca 2016 r.
* Ikona wpisu: fot. Monika Stolarska / Teatr Polski Bydgoszcz